To
miał być kolejny zwyczajny dzień, których w jego życiu było
wówczas aż zbyt wiele. Mieszkał w Wichrogrzbiecie : brudnej, ale
dobrze prosperującej miejscowości znajdującej się gdzieś na
jałowym pustkowiu z zaledwie kilkoma skupiskami drzew otoczonym
skalistymi górami z prawie każdej strony zwanym Wichrami. Nie,
nie była to drewniana wioseczka – bardziej zatłoczone i ponure
miasteczko, gdzie padało aż nazbyt często, a o wiele rzadziej dało
się ujrzeć uśmiechnięte twarze jego mieszkańców, którzy z
biegiem czasu musieli przywyknąć do ponurej i monotonnej atmosfery
unoszącej się w powietrzu razem z dymem pochodzącym z setek
Wichrogrzbietowych kominów. Co jednak sprawiało, że ludność z
całej okolicy ciągnęła do tego nieprzyjemnego miejsca?
Wichrogrzbiet posiadał rozbudowany kompleks murów, umocnień,
drutów kolczastych i wieżyczek strzelniczych, które zapewniały
względne bezpieczeństwo jego mieszkańcom. A było się przed czym
bronić... Wichry zamieszkiwali nie tylko ludzie, ale i setki dzikich
bestii i zbuntowanych wadliwych robotów, które wymknęły się spod
kontroli swoich twórców i zaczęły grasować „na dziko”.
Wróćmy jednak do naszego bohatera. Najpierw wypadałoby go
przedstawić. Niestety następuje tu kontynuacja stereotypu, który
głosi, że większość bohaterów literackich pochodzi z
sierocińca. Tak, Sylwester nigdy nie znał swoich rodziców. Był
trochę specyficzną osobą – kolejny książkowy stereotyp :
bohater zawsze musi się wyróżniać. Nie myślcie jednak sobie, że
chłopak wyróżniał się w pozytwnym znaczeniu (pozytywne=pojęcie
względne). Nie, nie, nie! Jego „kariera bohatera” zaczęła się
w dość mizerny sposób. Sylwek „trudnił się” złodziejstwem
razem z kiloma kolegami, którzy także nie mogli się pochwalić
innymi osiągnięciami. Wśród nich był jego najbliższy przyjaciel
nazywany przez innych Kleszczem – miał być to złośliwy przytyk
odnoszący się do niskiego wzrostu rudzielca, ale najwidoczniej nie
spełnił oczekiwania swoich twórców. Chłopiec polubił przydomek
i używał go nawet częściej niż swojego prawdziwego imienia,
które brzmiało Żbik. Chłopcy na ogół nie odstępowali się na
krok, a ich przyjaźń przekształciła się w braterstwo.W ich
ekipie znajdował się także Dziobokieł : istota z lekka podobna do
strusia, ale o wiele mniejsza i bardziej owłosiona niż opierzona o
puszystym ogonie w barwie czerwonej z lśniąconiebieskimi piórkami
po bokach i wyposażonym w szereg ostrych kłów dziobie. Stworzenie
cechowało się niebywałą szybkością i tchórzostwem. Chłopcy
traktowali je jako „uroczego” pupilka. Jednakże spokój nie mógł
trwać wiecznie... Pewnego dnia chłopcy wyruszyli na łowy.
Od razu ostrzegę – nie! Oni nie byli bandziorami! Nie myślcie, że
mam ochotę na prowadzenie bandziorów przez całą moją opowieść.
Musieli kraść, by przeżyć, bo w sierocińcu nigdy nie starczało
dla wszystkich, a tak się właśnie zdarzyło, że tymi ostatnimi z
szeregu byli właśnie oni. Nie, nie będzie to kolejna historia o
„biednych dzieciach” wychowanych w męce i rozpaczy. Oni radzili
sobie jakośtam, ale radzili sobie. Postanowili wziąć sprawy we
własne ręce i zająć się samodzielnym zdobywaniem środków do
życia chociaż ich sposób był nieuczciwy. Wróćmy jednak do
naszej opowieści. Pewnego dnia chłopcy spostrzegli na ulicy dziwną
osobę odznaczającą się bardzo wysokim wzrostem przy niskich i
przysadzistych mieszkańcach Wichrogrzbietu. Nie zdołali ujrzeć
wówczas jego twarzy, bo zarzucił kaptur na głowę, a prawie całe
ciało okrywał mu ciemnozielony połatany płaszcz. U jego pasa
wisiał długi miecz w skórzanej pochwie ozdobionej srebrzystymi
literkami jakiegoś nieznanego im alfabetu, a przez ramię przerzucił
sobie wielką torbę, która przykuła uwagę naszych złodziejaszków
: torby tajemniczych przybyszy z daleka na ogół były wypełnione
najróżniejszymi ciekawostkami, które dało się szybko sprzedać.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a tajemniczy gość zniknął
im z oczu w tłumie ludzi, którzy pędzili jak zwykle w swoje
sprawy.
-
Odpuśćmy dzisiaj – zaproponował Kleszcz, kopiąc puszkę po
zupie pomidorowej znajdującą się na jego drodze. - Same kłopoty z
tego będą.
-
Chłopie! Czy ty jesteś jakiś durny? - sprzeciwił się Sylwester,
zachodząc drogę koledze, ściskając go za ramiona. - To świetna
okazja!
-
Tak – burknął rudzielec przyzwyczajony do wybuchowości brata po
fachu. - To pewnie kolejny mechanik ze złomem w...
-
I kasą w torbie! - przerwał mu starszy kolega. - Nie narzekaj :
idziemy! Czy ja kiedykolwiek poradziłem ci źle?
Kleszcz
uśmiechnął się nieśmiało, przypominając sobie te wszystkie
sytuacje, gdy Sylwester wplątał go w jakieś kłopoty, ale nie
prostestował, bo czemu nie spróbować?
-
Zawsze umiesz mnie przekonać – stwierdził tylko i pogłaskał
Dziobokła, który wystawił opierzony łeb z
jego
plecaka, by zobaczyć na własne oczy, o co tym razem sprzeczają się
chłopcy.
Stworzenie
wydało z siebie odgłos zbliżony do miauczenia, przymknęło
żółtozielone ślepia w jakimś syngale i znów ukryło się przed
światem zewnętrznym w odmętach plecaka Kleszcza.
-
Facet pewnie zatrzyma się na noc w karczmie – stwierdził
Sylwester, schodząc w boczną, obskurną uliczkę, gdzie raczej nikt
nie mógł usłyszeć ich planów. - Obstawiam Jęczącą Sowę.
-
Czemu? - zdziwił się Kleszcz, doganiając kolegę. - To brudna
nora!
Bluszcz
uśmiechnął się ponuro.
-
Jak całe to miejsce – stwierdził, wycierając rękę o szarą
bluzę. - Ale tylko oni mają reklamę tuż przed główną bramą.
Rudzielec
spojrzał za siebie, by upewnić się, że nie są obserwowani, co
wywołało na twarzy Sylwka uśmiech pełen... politowania?
-
Spróbujemy – powiedział, zniżając głos do szeptu. - Ale jak?
-
Jakoś! - wykrzyknął Sylwester, klepiąc go solidnie po ramieniu. -
A teraz kończysz narzekać i idziemy!
Kleszcz
wzdrygnął się, gdy usłyszał wypowiedź kolegi.
-
Tylko postaraj się trochę ciszej!
- skarcił go, nadrabiając kilka straconych kroków. - Idziemy tam
kogoś okraść, a nie umyć okna.
***
Jęcząca
Sowa była brudną i tłoczną gospodą, a określenie „nora”
pasowało do niej aż nazbyt dobrze. Jej właściciel wyposażył się
jednak w niezłą reklamę w strategicznym miejscu oraz wiele miejsc
na nocleg o marnych warunkach, ale przyzwoitej cenie. Rzadko kręcili
się tam strażnicy zajęci patrolowaniem ulic, więc często
wybuchały tam najróżniejsze bijatyki z udziałem miejscowych
pijaków. Tak się jednak złożyło, że przypuszczenia Sylwestra
okazały się jak najbardziej trafne. Tajemniczy gość w kapturze
zatrzymał się właśnie tam. Chłopcy weszli przez główne drzwi.
Uderzył w nich nieprzyjemny zapach tłumu zmieszanego z... cóż,
różnymi innymi zapachami jeszcze mniej przyjemnych rzeczy. Jakoś
przecisnęli się przez gromadę mężczyzn z kuflami w dłoniach i
dotarli do lady, gdzie nieznajomy przybysz rozmawiał z gospodarzem w
białej przepoconej koszuli. Mężczyzna żwawo gestykulował przy
rozmowie, a nieznajomy musiał mówić bardzo cicho, bo chłopcy nie
dosłyszeli, o co takiego zapytał. Sylwek i jego rudy kolega
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. O kradzieży w tamtym momencie
nie było mowy. Tak się jednak złożyło, że gdy zakapturzony
facet szybkim ruchem dźwignął z ziemi ciężką torbę, wypadło z
niej jakieś małe zawiniątko wielkości ludzkiej dłoni. Nie minęły
dwie sekundy, a owe „coś” znajdowało się już w dłoniach
Kleszcza. Nikt nie zauważył całego zdarzenia. Nieznajomy odszedł,
nie zauważając straty. Chłopcy powoli udali się do drzwi, słysząc
narastający gwar, który niekoniecznie im pasował. Kleszcz szybko
schował zawiniątko do plecaka, starając się nie wywoływać
podejrzeń żadnym gestem. Na szczęście nikt nie patrzył w ich
stronę, bo wzrok wszystkich bywalców gospody skupił się na
kolejnej bijatyce zawziętych miłośników tanich trunków, która
rozpętała się na jej drugim końcu, więc udało im się wyjść
bez większych problemów, co w owym miejscu graniczyło prawie z
cudem. Gdy wyszli na zewnątrz, Sylwester zatrzasnął drzwi,
odcinając panujący w środku hałas i przejął od kolegi plecak.
Wyskoczył z niego Dziobokieł najwyraźniej oburzony wciskaniem go
do ciasnej torby. Niebieskoczerwone piórka na jego ciele były
nastroszone, dając wrażenie, że stwór jest dwa razy większy niż
w rzeczywistości Zwierzak zatoczył kilka kółek na swoich długich
ptasich nóżkach, skrzecząc jak poparzony, by w końcu pobiec w
jedną z uliczek, zostawiając chłopców samych ze swoim
znaleziskiem.
-
Głupi zwierzak – mruknął Sylwek, siegając po tajemnicze
zawiniątko.
-
Czekaj! - powstrzymał go Kleszcz i po chwili znowu zniżył głos do
szeptu. - Jeszcze ktoś nas zobaczy i się domyśli, że znowu coś
ukradliśmy.
Bluszcz
niechętnie przekazał zdobycz koledze, który z powrotem umieścił
ją w plecaku. Już mieli się zbierać, ale...
-
To właśnie oni! -
dobiegł ich nienawistny, ale dobrze znajomy głos.
Jego
właścicielką była korpulentna kobieta w średnim wieku,
„rozmawiająca” z dwoma strażnikami wśród tłumu. Była to
właścicielka jedynej cukierni w Wichrogrzbiecie : pani Berta, która
słynęła z wybuchowego temperamentu i braku litości dla drobnych
złodziejaszków odwiedzających czasem jej cukiernię o podejrzanie
sympatycznej nazwie Roztańczona Krówka. Chłopcy przez moment stali
się soplami lodu stojącymi w bezruchu, a starsza pani z
wściekłością w głosie relacjonowała ostatnie wypadki
strażnikom, którzy nagle wbili w nich wzrok. Kobieta co chwilę
wskazywała na nich dłonią, skrzecząc gorzej niż wkurzony
Dziobokieł.
-
Wiejemy – szepnął Sylwester,
trącając Kleszcza łokciem, być może nawet trochę za mocno, bo
młodszy chłopiec skrzywił się na moment, łapiąc się za bok.
Dwa
razy nie trzeba było powtarzać. Rzucili się do ucieczki, nie
patrząc za siebie.
-
STAĆ! - dobiegły do nich krzyki, ale oni nie zwrócili na nie uwagi
i pędzili już w jedną z bocznych uliczek.
-
Wiedziałem, że tak będzie! - wyjąkał rudzielec, tuląc do piersi
plecak. - Dokąd teraz?
Bluszcz
rozejrzał się po okolicy, krople potu błyszczały na jego
skroniach.
-
Mur. JUŻ! - zadecydował i rzucił się biegiem, prawie wpadając na
jakąś kobietę, która niosła torby wypchane zakupami.
Mijali
obskurne budynki, przeskakiwali spróchniałe płoty oddzielające
marne ogródki aż w końcu ich oczom ukazał się mur wyznaczający
granicę miasta. Centralnie pod nim znajdowało się kilka
zamkniętych straganów, gdzie handlowano mięsem i owocami. Były to
tylko drewniane budy nijakiej wielkości, ale właśnie ten fakt
uratował chłopców, którzy wspięli się po nich, by wskoczyć na
szeroki mur.
-
ANI KROKU DALEJ! - krzyknął jeden z nieznanych im strażników,
który ujrzał całe zajście. - Złazić mi na dół, ale już!
-
Powiedziałeś „ani kroku dalej” - powiedział nieśmiało
Kleszcz, ale kolega uciszył go kładąc mu brudną dłoń centralnie
na twarzy.
-
Skaczemy – szepnął Sylwester, spoglądając na dół.
Mur
miał dziesięć metrów. Nie było mowy o ucieczce bez szwanku, ale
cóż... Nie było też czasu na rozważania. Gdy rudzielec chciał
zaprotestować, Sylwester objął już go ramionami i razem rzucili
się na ziemię, nie patrząc w dół. Kleszcz zacisnął powieki,
ale nie poczuł uderzenia w podłoże, a uczucie „topienia się”
w tkaninie! Wylądowali na płóciennym zadaszeniu jednego z wozów
kupieckich! Szybko podnieśli się na nogi i wciąż trochę
zszokowani zeskoczyli na dół, dysząc ciężko.
-
No, dalej! - wydusił z siebie Sylwester, wskazując niewyraźnie
ręką na widoczną na horyzoncie linię drzew. - Lecimy.
Kleszcz
pokiwał głową, mając jednak nadzieję, że nie są już ścigani.
Otwarty teren był równie nudny i szary, co ten należący do
miasteczka, ale przynajmniej nie było tam brudno i nic nie
śmierdziało. No chyba, że ktoś bierze zapach trawy za smród.
Okolica była jednak monotonna. Trawiasta płaszczyzna, a w tle
wysokie góry i gdzieś na horyzoncie coś, co mogło (i powinno) być
lasem.
-
Chyba sobie odpuszczą – stwierdził Kleszcz, opierając dłonie na
kolanach. - Wiesz, rzadko ktokolwiek wysuwa nos poza mury.
-
Oby – stwierdził Sylwester, rozglądając się. - Idziemy, nie?
Ruszyli,
zostawiając Wichrogrzbiet za plecami w nadziei, że nie są ścigani.
Przeczucia szczęśliwie się sprawdziły : mieszkańcy miasta rzadko
wychylali głowy poza mury, więc nikt nie szedł ich śladem.
-
Szkoda, że Dziobokieł nie jest z nami. - przyznał Kleszcz,
przerywając monotonną ciszę.
Sylwester wzruszył ramionami, patrząc wciąż do przodu. Dalej szli w
milczeniu.
Fajne :3 zostaję na dłużej, masz mnie!
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńJestem szczerze zaciekawiona :) Z pewnością będę czytać dalej ;)
OdpowiedzUsuńJest świetnie :D Piz dalej :D i nie przejmoj sie interpunkcją ;) ja tez nie jestem orlem XD jesli chceż wpadaj do mnie http://the-elements-of-secret.blogspot.com/ Zapraszam do Eragoru! ;)
OdpowiedzUsuńDzięki :)! Miło słyszeć, a do Eragoru chętnie wpadnę ;)
Usuń