piątek, 22 stycznia 2016

Rozdział 6

Sylwester spędził następne godziny na "odkrywaniu" okolicy, czekając na zmrok, by wymknąć się w poszukiwaniu zaginionego kolegi. Jego przekonania się nie sprawdziły - nie musiał nikogo okradać, by zdobyć coś do jedzenia. Zadbała o to nowo-poznana starsza pani, która zdawała się być przeciwieństwem agresywnych staruszek z Wichrogrzbietu (tak, tam właśnie takowe żyły). Czas zajął sobie spacerowaniem szerokimi ścieżkami wioski, by wyczaić coś-niecoś, czym różniła się ona od miejsca jego urodzenia, a różnic było sporo i na ogół chyliły się one na niekorzyść brudnego miasta. Jednak w przeciwieństwie do Kleszcza, Sylwester lubił chodzić z rękami w kieszeni po zatłoczonych ulicach, kopać butelki leżące na ziemi, oglądać bijatyki na targu, narzekać na wszystko i słuchać narzekań... Miejskie życie weszło mu w krew i w przyzwyczajenia, a spokojna wioska była dla niego po prostu za cicha. Nie było nawet butelek do porozbijania. Okoliczni mieszkańcy bardzo różnili się od tych z miasta. Ze swoimi dobytkami zostaliby tam uznani za biedaków, ale w ich gronie nikt biedakiem nie był, a standard życia przewyższał ten w Wichrogrzbiecie. Sylwester nie miał jednak czasu (ani chęci) na żadne filozoficzne rozważania, bo jego umysł zajęła tajemnicza aczkolwiek dziwaczna sprawa Latającej Głowy Kota. Pomysł wciąż wydawał mu się absurdalny, ale przecież martwił się o kolegę, więc nie mógł do końca odrzucić teorii mówiącej o nietypowym potworze. Gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, był już na sto procent pewien, co zamierza zrobić. Starsza pani zaoferowała mu schronienie na noc w piwnicy, w której znajdowało się mnóstwo skrzynek najróżniejszych rozmiarów przykrytych niekiedy nieciekawie wyglądającymi płachtami. Chłopak skorzystał z okazji i rozpoczął przeszukiwanie ich w nadziei, że znajdzie coś przydatnego, co pomoże mu odzyskać Kleszcza. Po jakimś czasie przeglądania ocienionych zakamarków i rozgarniania płacht oraz podziurawionych koców natrafił na podłużne pudło, w którym znajdowała się prosta myśliwska strzelba miejscami pokryta już rdzą razem z amunicją. Nigdy w życiu nie miał czegoś takiego w rękach, więc ogarnięcie broni zajęło mu trochę czasu, a zakończyło się efektownym przestrzeleniem jakiegoś zakurzonego mebla stojącego na drugim końcu szerokiej piwnicy, który po fakcie zachwiał się dramatycznie i niemal opadł na ziemię, bo jak się okazało był przeżarty starością i spróchniały. Może nie była to broń dobrej jakości, ale na pewno stanowiła jakąś ochronę przed potworną Latającą Głową Kota. Następnie zajął się plecakiem Kleszcza i z zaskoczeniem spostrzegł, że nie ma w nim kociej figurki. Rudzielec musiał wziąć ją ze sobą! Kiedy nastał czas, narzucił na siebie płaszcz zaoferowany przez gospodynię i wymknął się z chaty, chcąc pozostać niezauważonym, by nie budzić żadnych podejrzeń. W końcu wychował się na złodzieja, a kilka dni nie mogło sprawić znaczącej różnicy w jego nawykach i zachowaniu. Sprawnie przebiegł między domostwami, by odkryć sobie prostą drogę do ocienionego lasu, który nie wyglądał zbyt zachęcająco do podjęcia jakiejkolwiek wędrówki. W rzeczywistości swoim wyglądem zdawał się takowej zabraniać. Sylwester nie miał żadnego planu, bo sam nie wiedział czego się spodziewać, a poza tym planowanie czegokolwiek nie leżało w jego nieskomplikowanej (z całym szacunkiem) naturze. Natomiast jednego był pewien - na pewno nie spodziewał się żadnej Latającej Głowy Kota, która była pomysłem tak niedorzecznym, że po prostu nie miała prawa mieć miejsca. W ogóle nawet gdyby okazało się to prawdą - jak coś takiego mogłoby wyglądać? Lecąca kulka sierści wielkości pięści dorosłego faceta? I niby to miało być niebezpieczne?

***
Nastał zmrok, a cisza przerywana była tylko dźwiękiem pękających gałązek i tuptaniem jakiś nocnych stworzeń. Sylwester zostawił wioskę za sobą, nie dbając o fakt, że przydałoby się jakoś zaznaczyć drogę, by móc ewentualnie tam wrócić. Nie doskwierał mu chłód, bo zdążył się do niego przyzwyczaić już dawno - w Wichrogrzbiecie. Z pewnością nie można powiedzieć, że zaliczał się do wprawnych i rozważnych "poszukiwaczy zaginionych kolegów". Gdyby takowy profesjonalista znalazł się w okolicy i go ujrzał, pewnie załamałby się w duchu lub chociaż nazwał go skończonym idiotą. Sylwester nie należał jednak to typu ludzi, co by się przejmowali czymkolwiek, więc po prostu szedł z naładowaną bronią w dłoniach, rozglądając się na boki. Poskręcane gałęzie w ciemności były czarne jak smoła, a przynajmniej miejscami na takie wyglądały i tylko pojedyncze promyki światła księżyca przemykały się przez korony drzew, by oświetlić mu drogę. I niby gdzie ta "Latająca Głowa..." ? - pomyślał i uśmiechnął się do siebie, zatrzymując się na chwilę, by złapać oddech, opierając się jedną dłonią o pień jakiegoś drzewa. Pokręcił głową i już miał zrobić krok do przodu, gdy nagle w ciemności ujrzał dwa świetliste punkciki zawieszone w przestrzeni. Stanął w miejscu, unosząc strzelbę w ich kierunku.
- Kim jesteś? - warknął chociaż przez moment miejscowa legenda o niedorzecznym potworze wydała mu się dziwnie prawdziwa.
Przez pierwszy moment nie usłyszał żadnej odpowiedzi aż wreszcie owe coś wydało z siebie jakiś dźwięk przypominający ciche jęknięcie lub łagodny pisk... Było jednak lepsze określenie, które pasowało do owego dźwięku - kocie miauczenie. Są takie momenty, gdy zdrowy rozsądek zawodzi i ustępuje miejsca głupim scenariuszom wymalowanym przez wybujałą wyobraźnię. To był właśnie taki moment.
- Pokaż się! - rozkazał Sylwester nerwowym głosem, czując jak przyśpiesza mu puls.
Postarał się, by zabrzmieć ostro i pewnie, ale wyszło to trochę histerycznie. Uniósł strzelbę wyżej, wciąż celując między żółte ślepia. Dłonie lekko mu drżały, co w razie konieczności utrudniłoby oddanie jakiegokolwiek strzału.
- Oddawaj mi kolegę - rzekł, ale tym razem słowa brzmiały o wiele ciszej i bardziej nerwowo niż poprzednio.
Zero reakcji poza kolejnym cichym miauknięciem. Oczy pozostawały wgapione w chłopaka, który poczuł krople zimnego potu pojawiające się na skroniach. Mimowolnie cofnął się do tyłu. Bardzo powoli. Ślepia nawet nie mrugnęły, a pozostawały nieruchome, patrząc się jakby z niemą groźbą w kierunku Sylwestra, który zaczynał tracić cierpliwość. Odchylił się z zamiarem zrobienia jeszcze jednego kroku w tył, ale tym razem napotkał opór w postaci zimnego pnia drzewa. Kurczowo wbił zmarznięte palce w korę i zacisnął powieki, szepcząc do siebie jakieś słowa, których za pewne nie znajdziecie w żadnym słowniku ze względu na fakt, że nie trafiają tam żadne wulgaryzmy. Gdy je otworzył, światełka zniknęły, jakby rozpływając się w chłodnym powietrzu. Powoli wyprostował się, patrząc na około. Ani śladu stwora. Już miał rzucić się do ucieczki, co byłoby nie do końca zgodne z jego ogólnymi założeniami, ale po chwili przypomniał sobie, w jakim celu w ogóle opuścił bezpieczną wioskę. A poza tym nawet gdyby rzeczywiście zamierzał uciekać, pewnie nie odnalazłby drogi w ciemności po wykonaniu tylu zwrotów i zmian kierunku w czasie wędrówki. Pozostało mu tylko wziąć głęboki oddech, okryć się szczelniej płaszczem i ruszyć przed siebie z nadzieją, że winę za przerażające spotkanie ponosi tylko wybujała wyobraźnia, która mimo wszystko nigdy do jego "atutów" nie należała. Była to cecha pasująca bardziej do Kleszcza. Ciekawe, co się z nim dzieje ? - pomyślał, rozglądając się nerwowo. Może jakoś dał sobie radę? A może znajdę same kości? Zacisnął zęby, wyobrażając sobie... uhh, taki scenariusz. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, gdy nagle w jego głowie pojawiła się wizja przedstawiająca jego samego... zmywającego to, co zostało z jego kolegi za pomocą mokrej ściereczki. Nie bądź durny, skarcił siebie za wyobrażenie sobie takiej opcji. On na pewno da sobie radę. Jakoś, na pewno. Przełknął ślinę, poprawiając plecak. Las z każdym krokiem do przodu robił się coraz mroczniejszy, a przynajmniej na taki wyglądał. Poskręcane konary drzew wiły się u stóp młodego wędrowcy, który nieraz potykał się i łapał równowagę, opierając się na chłodnych pniach drzew o szorstkiej korze. Czasami nad głową słyszał trzepot skrzydeł jakiegoś nocnego ptaka wyruszającego na łowy, co wprawiało go w dość nerwowy nastrój - czuł się obserwowany z różnych stron i tylko resztki rozsądku dzieliły go od strzału w pierwsze lepsze miejsce, z którego dobiegał szelest. Czemu ta noc nie może się po prostu skończyć, przemknęło mu przez myśl aż zatrzymał się w miejscu, bo zdało mu się, że coś poruszało się w pobliskich krzakach. Nie sądził, by było to coś groźniejszego niż jakaś wiewiórka lub szczur, ale dla pewności odsunął się z bronią w gotowości. Po paru sekundach ukazał mu się bardzo znajomy dziób, a potem cała reszta zwierzęcia wyskoczyła z krzaków z typowym dla niego skrzeczeniem. Proszę państwa - oto do naszej historii powraca Dziobokieł! Stworzenie podskoczyło na cienkich nóżkach ze dwa razy, by w końcu wylądować u stóp chłopaka, który pochylił się, by pogłaskać je po głowie. Odpowiedziało mu cichym mruczeniem, przechylając łeb, by ułatwić właścicielowi głaskanie.
- A gdzie jest twój pan? - zapytał Sylwester, wpatrując się w zwierzaka mimo, że na odpowiedź nie było co liczyć.
Dziobokieł skubnął rękaw jego płaszcza, nie rozdzierając go.
- Tak, wiem. Idziemy! - rzekł chłopak na pół do siebie i powoli podniósł się do pionu. - Nie ma czasu do stracenia.

No... teraz się trochę rozpisałam. Co myślicie?

1 komentarz:

  1. Świetne. Po prostu świetne. A ty ŚWIETNIE piszesz, taka jest prawda. Sprawiasz, że to po prostu chce się czytać, jak dla mnie przynajmniej :DD Mam nadzieję, że Sylwester nie znajdzie samych kości... Oby to nie potoczyło się w tę stronę ;)

    OdpowiedzUsuń