Chłopak wyciągnął przed siebie dłonie zaciśnięte na rękojeści noża. Żółte ślepia zawieszone w powietrzu wpatrywały się w niego tępo. A z resztą... on robił dokładnie to samo - spoglądał prosto na potencjalnego nieprzyjaciela z tą różnicą, że w jego spojrzeniu widać było narastający lęk. Jednak po chwili światełka zgasły, a zamiast trzeszczących gałęzi dało się słyszeć delikatny szum porównywalny do tego, który wydaje lecąca osa. Kleszcz zrobił dwa kroki w przód, patrząc na około z ciężko bijącym sercem. Nic nie wyskoczyło z krzaków, by rozszarpać go na strzępy, więc postąpił jeszcze kilka kroków przed siebie. Jeden, dwa, trzy. Odetchnął nieco spokojniej, przez chwilę zastanawiając się, czy dostrzeżone ślepia nie były przypadkiem wytworem jego wyobraźni. Można polecieć z powrotem na polankę i zwierzyć się Sylwestrowi, nie? Taka myśl przebiegła mu przez głowę, ale szybko się z niej wycofał. Co? Co niby miałby powiedzieć starszemu koledze - że zobaczył jakieś światło w ciemności? Pewnie znowu wziąłby go za idiotę. Rudzielec otrząsnął się z tego pomysłu i postanowił, że spróbuje obczaić, co tak naprawdę zobaczył. Próbując w bezsilności włożyć ręce do kieszeni, prawie pokaleczył się własnym nożem, więc musiał jakoś inaczej rozładować energię. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, nie zważając na fakt, że nie powinien za bardzo oddalać się od kolegi w nieznanym i przede wszystkim nieprzyjemnym otoczeniu. Wierzchem dłoni natrafił na brzeg kociej figurki znajdującej się w jego kieszeni. Wrócił myślami do sytuacji, w której to właśnie ona (a raczej kod zatknięty w środku) uratowała życie im obu. Właśnie wtedy rzucił hasło wędrówki do owianego plotkami "Miasta Inżynierów". Chciało mu się wierzyć, że owe miejsce istnieje. Przynajmniej chociaż raz zdołałby się wykazać. Jednakże rzucone hasło było w jego wykonaniu jedynie szybkim strzałem na oślep. I tak nie mieliby nic do roboty. Kleszcz bardzo różnił się od starszego kolegi - rzadko rzucał słowa na wiatr, co zdarzało się Sylwkowi non stop. Przez pewien czas podziwiał go i traktował jak swojego mentora, ale z biegiem czasu zaczął zauważać, że być może i on się do czegoś nadaje i wcale nie potrzebuje do tego wszystko-wiedzącego i niekiedy ordynarnego Sylwestra, który na okrągło kwestionował podjęte przez niego wybory. Rudzielec nigdy nie lubił bycia złodziejem i marzył o tak zwanych wyższych lotach. W każdym razie na pewno wyższych niż okradanie staruszek. Kopnął znajdujący się na jego drodze kamyk, zwyczajowo rozglądając się na boki. Bycie w złym humorze i chowanie w sobie jakiejś zawiści nie leżało jednak w jego naturze, więc szybko rozchmurzył się. Już miał zawracać, gdy nagle dobiegł do niego odgłos ciężkich kroków, szelest liści i pojękiwanie zardzewiałych metalowych części. Maszyna! Chłopak zacisnął dłoń na kociej figurce, otwierając ją mocniejszym ściśnięciem. Jego druga ręka trzymała znaleziony nóż. Czuł się trochę pewniej, ale dobrze pamiętał i zasłyszane opowieści z Wichrogrzbietu, a także własne doświadczenia, więc w jednej chwili pożałował, że nie ma przy nim Sylwestra. Kroki natomiast stawały się coraz cięższe i głośniejsze aż w końcu z ciemności wyłoniło się mnóstwo świecących punkcików oraz zacieniona sylwetka ogromnego stwora czy też maszyny oraz osoby siedzącej na grzbiecie tego czegoś. Rudzielec powstrzymał ochotę, by gwałtownie odskoczyć do tyłu i tylko wbił wzrok pełen obaw i podziwu w tajemniczego przybysza.
- Co się gapisz, draniu? Zejdź mi z drogi, bo... - tutaj nastąpiła pauza, a mężczyzna-właściciel głosu zeskoczył na ziemię z grzbietu maszyny.
Wyglądał na starego, na co wskazywała białoszara broda i zmarszczki na skrzywionej wówczas z niesmakiem twarzy. Włosy w równie szarawym i matowym kolorze wystawały mu spod wełnianej czapki i kręciły się we wszystkie strony świata. Na prawym oku miał czarną opaskę, pod którą twarz przecinały mu dwie podłużne blizny.
- Ja prze-przepraszam... - wymamrotał Kleszcz, cofając się kilka kroków, gdy nietypowy wierzchowiec nieznajomego gwałtownie poruszył metalowym łbem.
Był równie nietypowy, co jego właściciel. Wyglądem przypominał jakieś czworonożne zwierzę o długim grzbiecie i jeszcze dłuższym ogonie oraz masywnych łapach. Miejscami zakryty był ciemną płachtą, gdzieniegdzie z dziur w obudowie wystawały poskręcane kable.
- Skąd cię tu przywiało? - zapytał nieznajomy już miej ostrym głosem.
- Z Wichrogrzbietu - wyznał rudzielec, przypatrując się dokładniej ciekawej maszynie. - Pan ją zbudował?
Kleszcz skinął głową, słuchając. Z jakiegoś powodu rozmowa zaczynała mu się podobać.
- Latającą Głową Kota? Te żółte światła? Widziałem je. - powiedział po chwili.
- Taaa! Durni wieśniacy boją się maszyn jak ognia, więc wymyślili sobie tę bajeczkę i wywalili mnie z wioski wiele lat temu. Człowiek nie może już sobie zbudować drona bez konsekwencji! A tak w ogóle... nazywam się Gregor. - starszy pan podszedł do chłopaka i wyciągnął do niego rękę w geście przywitania. - A ty masz jakieś imię?
- Kleszcz - przedstawił się rudzielec, również podając rękę. - Jest pan inżynierem?
- Huh, no nieźle. Fajnie cię rodzice nazwali. - skomentował Gregor, uśmiechając się do siebie. - Człowieku! Na kogo ci wyglądam? Na wariata? Na inżyniera? Oba miana mi pasują, ale mi całkiem nieźle być wariatem. Chociaż szaleni naukowcy zawsze są niżej cenieni niż te białe fartuchy siedzące w tym ich sławetnym mieście.
- Nie mam rodziców - przerwał mu chłopak, ale z zainteresowaniem wsłuchał się w dalszą część wypowiedzi swojego rozmówcy. - A więc Miasto Inżynierów istnieje!
- Taaa, a dlaczego miałoby nie istnieć? - rzekł Gregor, ponownie kierując się w stronę maszyny.
- Czekaj! - zaprotestował Kleszcz.
Muszę dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał. A poza tym... ciekawi mnie ten facet. Nie przypomina innych inżynierów.
- Powiedz mi coś więcej! Ja właśnie chciałem pójść tam. Do tego miasta. - dokończył.
Gregor odwrócił się w jego stronę, mierząc go spojrzeniem jedynego oka.
- Po co ci tam iść? - zapytał trochę nieskładnie, nie dbając o kolejność wyrazów przyjętą w używanym przez nich obu języku.
- Opowiesz mi więcej? - nalegał rudzielec, nie odpowiadając na zadane pytanie.
- Może - odpowiedział mu jego rozmówca, ułożenie kolejnej wypowiedzi zajęło mu parę dobrych sekund. - Chodź ze mną.
Wreszcie rozdział 7! A ja już nie mogę się doczekać kolejnego - po prostu podoba mi się ta historia. Możliwe, że ze względu na swoją oryginalność, ale nie wiem. Czy to ważne? Nie wydaje mi się :D Także ten tego. Weny życzę!
OdpowiedzUsuń