wtorek, 23 lutego 2016

Rozdział 9

- Nie spieszyłeś się – odezwał się ściszony głos w ciemności.
Brzmiał ostro i szorstko, a może to lodowaty wicher nadawał takiego wrażenia wszystkim dźwiękom, którymi rozbrzmiewał wówczas las. Nocne stworzenia gdzieś z boku przyglądały się rozmowie, zapewne gdybając, o co też może chodzić rozmówcom.
- Niezależne ode mnie problemy w czasie drogi – odpowiedział krótko i zwięźle drugi głos. - A poza tym... jaką różnicę robią ci dwa dni?
- Mi? Żadną. Mam to dokładnie poniżej ogona. Szef nie powiedziałby jednak tego samego. - warknął pierwszy rozmówca. - A poza tym wszyscy znamy dokładny powód twoich niepowodzeń.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy przerwana tylko szumem wiatru zanim drugi głos doszedł do słowa.
- Niezależne-ode mnie-problemy, chyba wyraziłem się wystarczająco jasno. - wysyczał.
- Nie pyskuj do mnie, pchlarzu! - odpowiedział pierwszy głos, zmieniając jadowity i lodowaty ton w warknięcie. - Już dawno powinieneś leżeć na dnie rzeki.
Drugi głos nie odpowiadał. Minął czas równy kilku oddechom zanim w końcu wznowił rozmowę.
- Daj jeszcze dobę...
- Nie! Wystarczająco wiele już napsułeś! - wszedł mu w słowo nieprzyjaciel. - Oddaj mi torbę, sam zaniosę wiadomość do Wichrogrzbietu. To właśnie dzięki takim nieudacznikom jak ty niedługo zastąpią nas maszyny. Nikt nie będzie dawał ci fory tylko dlatego, że...
- Wystarczy! – warknął drugi głos.
Po chwili dało się słyszeć ciche kliknięcie metalu i szelest jakiś papierów.
- Zadowolony?
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
***
- Mieszkasz sam? - zapytał Kleszcz, by przerwać towarzyszącą im od pewnego czasu ciszę.
- Zaraz się przekonasz – odpowiedział Gregor zniechęcającym dalszych starań o jakąkolwiek rozmowę.
Ześlizgnął się z grzbietu maszyny, uderzając ją tylko dłonią, by skręciła na bok. Zatrzymali się naprzeciwko rozklekotanej, drewnianej chaty po kiludziesięciu minutach wędrówki. Nietrudno zgadnąć do kogo należała. Wciąż było ciemno, ale rudzielec zdołał dostrzec stertę metalu znajdującą się nieco za nią, gdy jej właściciel zajęty był wyłączaniem własnego tworu.
- Możesz już włazić! Co się gapisz? - skarcił chłopaka.
Kleszcz przełknął ślinę i łagodnie zapukał w zaniedbane drzwi zanim zadecydował się na otwarcie ich i przekroczenie progu. Nie zdążył jednak tego zrobić, bo stanęła w nim korpulentna kobieta z wałkiem w dłoni – bardzo niepokojący widok, szczególnie dla byłego złodzieja z Wichrogrzbietu.
- Wejdź, proszę! - zaprosiła go, a na jej pomarszczonej twarzy zawitał uśmiech.
Rudzielec ostrożnie postąpił krok do przodu, patrząc kątem oka na Gregora, który wciąż grzebał w maszynie.
- Proszę, proszę. - popędziła go kobieta. - On jeszcze długo będzie tam siedział.
Kleszcz podziękował jej skinieniem głowy i przekroczył próg, pozwalając jej na zamknięcie drzwi.
- Co cię sprowadza? Wiesz, rzadko miewamy gości. Gregor zdążył już wszystkich odstraszyć tym swoim dronem.  - powiedziała, wskazując mu krzesło przy stole, na którym mógł usiąść. 
W środku chatka urządzona była raczej schludnie. Była dość przestronna, na lewo stronie znajdowały się schody zapewne na strych. Na stole znajdował się wazon z zasuszonymi kwiatami.
- Bardziej przypadek niż coś konkretnego. Chcę dowiedzieć się czegoś o Mieście Inżynierów. - wyznał szczerze chociaż wątpił nieco, że Gregor będzie chętny, by opowiedzieć mu coś więcej.
- A po co ci to? - zdziwiła się kobieta, wyciągając z kuchennej szafki jakiś kubek. - Niezbyt atrakcyjne miasto, szczerze mówiąc.
- Znalazłem figurkę – wypalił chłopak. - A raczej kod... Udało mi się wyłączyć nim robota, który próbował nas zabić. Znaczy... mnie i mojego kumpla.
Pani domu zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc przez chwilę.
- To pytaj mojego męża. Ja nigdy tam nie byłam. - rzekła po chwili, gdy nalała do kubka trochę soku jabłkowego i podała go rozmówcy.
- To twój mąż? - zdziwił się rudzielec, bo w pierwszej chwili nie dotarł do niego tak banalny fakt.
Widząc, że sam odpowiedział sobie na to pytanie, skinęła tylko głową i przeszła do dalszej części rozmowy.
- To jego interesują nowinki techniczne. Ja się na takich rzeczach nie znam.
Kleszcz wziął łyk soku. Już prawie zapomniał jak bardzo był spragniony. I głodny.
- Rodzice puścili cię samego do lasu? - zapytała gospodyni.
- Nie mam rodziców – odpowiedział krótko chłopiec, obracając w dłoniach kocią figurkę.
- Biedactwo...
- Niezupełnie – przerwał swojej rozmówczyni. - Całkiem nieźle sobie radzę, tak myślę.
Nikt nigdy nie litował się nad nim z powodu bycia sierotą, ale i tak czuł się niekomfortowo w obliczu takiej perspektywy. Poza tym nie zdarzało mu się cierpieć z tego powodu – w końcu nie znał rodziców, wewnętrzne rozterki czy cierpienie nigdy nie były w jego stylu. Kobieta najwyraźniej zauważyła to, że nie miał ochoty na skręcenie w tym kierunku i nie drążyła tematu.
- Zawołam go – powiedziała tylko i wstała, by dołączyć do męża, który najpewniej wciąż sterczał na dworze.
Po chwili wróciła razem z Gregorem, który klął coś pod nosem. Pewnie było to związane z jakąś usterką w jego maszynie. Nie pofatygował się nawet, by ściągnąć czapkę zanim usiadł naprzeciwko Kleszcza przy stole.
- Kociuś, zrób trochę herbaty. - odezwał się do gospodyni, po chwili wbijając spojrzenie w rudzielca. - A ty? Co chciałeś wiedzieć?
- Znalazłem figurkę...
- To chyba nie do mnie, a do jakiegoś handlarza zabawkami. - przerwał mu mężczyzna.
- W niej był jakiś kod. Wyłączyłem nim robota... - Kleszcz nie zamierzał poddać się tak łatwo.
- A to ciekawe! - przyznał w końcu Gregor. - Pokaż.
Rudzielec odkręcił łeb figurki i ostrożnie, by nie przedrzeć papieru, wyciągnął i rozwinął jej zawartość. Jednooki inżynier wyrwał mu ją z dłoni zanim ten zdążył powiedzieć "proszę".
- Na twoim miejscu nie oddawałbym tego tak łatwo - stwierdził krótko, patrząc ze złośliwym uśmiechem na chłopaka. - Musisz być bardzo naiwny. To może być cenna rzecz jeśli w rzeczywistości da się nią zadziałać na te metalowe paskudy, które krążą w okolicy. Przeczytajmy to.
Gregor w ciszy przeleciał wzrokiem przez papierek, gdy skończył, z powrotem zwinął go, by wsadzić w głąb figurki.
- Wygląda mi na kod - orzekł.
Jakbym tego nie wiedział! - pomyślał Kleszcz, ale pozostał w ciszy.
- Po kolacji prześpisz się na strychu - powiedział gospodarz, wskazując dłonią w kierunku schodków. - Rano to wypróbujemy. Ale mam jeszcze jedno pytanie : skąd ty to wytrzasnąłeś?

piątek, 19 lutego 2016

Rozdział 8

Sylwester nie jeden raz zdążył się wkurzyć na Dziobokła podczas następnych kilku godzin. W duchu cieszył się, że nie jest sam, ale zwierzak biegał w te i wewte, skrzecząc przy tym bez sensu, co przyprawiało chłopaka o dodatkowe nerwy. Wciąż nie zapomniał sytuacji z parą ślepi zawieszonych w przestrzeni i jakoś ciężko było mu uwierzyć, że to jego wyobraźnia spłatała mu figla. Z biegiem godzin słońce zaczęło wstawać, a pierwsze jego promienie przenikały przez splątane, bujne korony drzew, co dodało mu otuchy. Po jakimś czasie podbiegł do niego Dziobokieł ze świeżymi śladami krwi na dziobie, podskakując przed nim w wyraźnym żądaniu.
- Ale masz się zamknąć - powiedział Sylwester, podnosząc stworzenie w czasie, gdy drugą dłonią otworzył plecak (broń przewiesił sobie przez ramię).
Zwierzak wskoczył do środka tak, że po chwili na zewnątrz wystawał tylko łeb, zaskrzeczał raz jeszcze i posłusznie ucichł ku wielkiej uciesze opiekuna, która jednakże była tylko tymczasowa, bo po jakimś czasie zatrzymał się, rozglądając się na około. Nie znalazł ani śladu po swoim koledze, zdołał zobaczyć jedynie żółtawe światełka. Oparł się o drzewo, powoli osuwając się na ziemię, by odpocząć. Całe szczęście dał już sobie spokój z wymyślaniem scenariuszy, co też mogło stać się z Kleszczem, ale przez jego głowę przebiegła jeszcze jedna myśl.
- Zjedli nam kolegę - wyjąkał do Dziobokła, przez chwilę przykrywając twarz dłońmi.
Oczywiście miał na myśli wszelkie leśne stwory i dziwadła, które mogły czaić się w okolicy z Latającą Głową na czele. Po chwili jednak ogarnął się i zaczął myśleć logicznie. W końcu... jeśli ta cała Głowa pożarła Kleszcza, to dlaczego ostatniej nocy zostawiła niego samego w spokoju, gdy sam jest o wiele lepszym kąskiem niż rudy chudzielec? No, ewentualnie mogła być już najedzona po spożyciu... ale kto najadłby się Kleszczem?
- Dobra, idziemy dalej. - rzekł pospiesznie Sylwester do Dziobokła, który zdążył już ułożyć się do snu i pomysł wznowienia wędrówki odebrał bardzo negatywnie. Chłopak nic sobie jednak nie robił z pełnego oburzenia warknięcia i podniósł plecak do góry, zarzucając go sobie na plecy, co było utrudnione z powodu broni zawieszonej mu na ramieniu na skórzanym pasku. Szedł bez przerwy przez kilka godzin, robiąc sobie przerwę tylko na szybki posiłek złożony z (podarowanych, a nie ukradzionych!) sucharów i jabłka, które ucierpiały na swoim wyglądzie na wskutek obecności zwierzaka z plecaku. Całe szczęście Dziobokieł był istotą mięsożerną, więc tylko popróbował i zostawił opiekunowi resztę. Dzień minął niepokojąco monotonnie, szybko przechodząc w zmierzch. Litery wyryte na drzewach pojawiały się coraz rzadziej aż dotarł w miejsca, gdzie w ogóle nie było sensu ich szukać. Zgubił się. Dziobokieł zaskrzeczał kilka razy, jakby karcąc go za nieuwagę, co chłopak skomentował tylko zwrotem :
- Siedź cicho!
Sprawa wyglądała jednak poważnie. Szkoda, że nie mam mapy czy coś, pomyślał chłopak ponuro, kopiąc jakąś gałązkę na swojej ścieżce. Nie zaprzestał jednak marszu. Z postępującą odległością drzewa rosły coraz mniej gęsto, przepuszczając więcej księżycowego światła. Sylwester był zmęczony, ale nie podobała mu się perspektywa położenia się do snu. Dziobokieł opuścił schronienie w jego plecaku i wybrał się najpewniej na łowy, więc chłopak został sam. Trudno wyobrazić sobie jego szczęście, gdy z oddali usłyszał ludzkie głosy o najróżniejszych tonach. Przyśpieszył kroku mimo zmęczenia aż nieświadomie zaczął biec, potykając się o wystające korzenie drzew. W końcu wypadł na dukt*, gdzie ujrzał kilka (a może trochę więcej) wozów kupieckich, ich właścicieli oraz koni, które stały w pełnych uprzężach, czekając na wznowienie pracy. Gdy tylko wypadł na drogę, oczy dwóch osobników w grubych płaszczach, przeniosły się z uszkodzonego koła jednego z wozów na niego.
- Witajcie, panowie! - przywitał się w końcu Sylwester, nie zważywszy na fakt, że właścicielem jednej z dwóch par oczu była kobieta.
- Dobry - odpowiedział krótko mężczyzna, z powrotem podnosząc narzędzia, którymi usiłował naprawić koło.
- Czegoś ci trzeba? - zapytała kobieta, uśmiechając się przez krótszą chwilę. - Nieczęsto wypadają na nas... stworzenia z lasu. A jak już, to na ogół trzeba strzelać.
Sylwester cofnął się dwa kroki, wyobrażając sobie perspektywę bycia przestrzelonym, gdy z sąsiedniego wozu dobiegł krzyk :
- Dojechaliśmyyyy juuuż!?
- O, nie... - odezwał się mężczyzna, prostując się, by popatrzeć w kierunku, z którego dobiegał głos. - Obudził się.
- Ale kto? - zdziwił się chłopak. - To mi brzmiało na jakiegoś dzieciaka.
- Dokładnie - skomentowała krótko kobieta, uciszając go krótkim gestem dłoni.
Chwilę później zaszeleścił odsuwany materiał i jego oczom ukazał się ośmiolatek w postrzępionych ciuchach i w szerokim słomianym kapeluszu. Dzieciak miał długie, kręcone i potargane włosy w brązowawym kolorze, które sterczały mu na wszystkie strony świata.
- Dojechaliśmy już? - powtórzył pytanie, ziewając przeciągle.
- Nie, wnusiu. - odpowiedziała kobieta, wymieniając spojrzenia z facetem, który najprawdopodobniej był jej mężem.
- Kto to? - zapytał chłopiec, wskazując palcem na Sylwestra.
- To jest...
- Sylwester - przerwał jej właściciel imienia. - Miło poznać.
- Dziwne imię. Głupie. - skomentował jego młodszy rozmówca, posyłając mu złośliwy uśmieszek.
Dureń, pomyślał Sylwester, ale nie zareagował chociaż miał takową ochotę. Posłał mu w zamian groźne spojrzenie, ale dzieciak nic sobie z tego nie robił i odpowiedział pokazaniem mu języka po czym schował się za swoją babcią, która spojrzała przepraszająco na Sylwestra.
- Eeee, jeśli jesteś głodny... możesz zostać z nami. Jesteśmy w trakcie wymuszonego postoju, który jeszcze trochę potrwa. - odezwała się, przerywając kilkusekundową ciszę.
- Dobra, dzięki. - odpowiedział krótko Sylwester, nie spuszczając wzroku z młodego i bezczelnego chłopca, który nic sobie nie robił z obecności dorosłych czy jasnych przekazów starszego chłopaka, że ma się po prostu od niego odczepić. Szykowały się trudne czasy, ale kolację (o ile tak można nazwać posiłek w środku nocy) trzeba było zjeść.

*droga w lesie powstała poprzez wycięcie drzew

wtorek, 2 lutego 2016

Rozdział 7

Jasna cholera. Kim ty niby jesteś???
Chłopak wyciągnął przed siebie dłonie zaciśnięte na rękojeści noża. Żółte ślepia zawieszone w powietrzu wpatrywały się w niego tępo. A z resztą... on robił dokładnie to samo - spoglądał prosto na potencjalnego nieprzyjaciela z tą różnicą, że w jego spojrzeniu widać było narastający lęk. Jednak po chwili światełka zgasły, a zamiast trzeszczących gałęzi dało się słyszeć delikatny szum porównywalny do tego, który wydaje lecąca osa. Kleszcz zrobił dwa kroki w przód, patrząc na około z ciężko bijącym sercem. Nic nie wyskoczyło z krzaków, by rozszarpać go na strzępy, więc postąpił jeszcze kilka kroków przed siebie. Jeden, dwa, trzy. Odetchnął nieco spokojniej, przez chwilę zastanawiając się, czy dostrzeżone ślepia nie były przypadkiem wytworem jego wyobraźni. Można polecieć z powrotem na polankę i zwierzyć się Sylwestrowi, nie? Taka myśl przebiegła mu przez głowę, ale szybko się z niej wycofał. Co? Co niby miałby powiedzieć starszemu koledze - że zobaczył jakieś światło w ciemności? Pewnie znowu wziąłby go za idiotę. Rudzielec otrząsnął się z tego pomysłu i postanowił, że spróbuje obczaić, co tak naprawdę zobaczył. Próbując w bezsilności włożyć ręce do kieszeni, prawie pokaleczył się własnym nożem, więc musiał jakoś inaczej rozładować energię. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, nie zważając na fakt, że nie powinien za bardzo oddalać się od kolegi w nieznanym i przede wszystkim nieprzyjemnym otoczeniu. Wierzchem dłoni natrafił na brzeg kociej figurki znajdującej się w jego kieszeni. Wrócił myślami do sytuacji, w której to właśnie ona (a raczej kod zatknięty w środku) uratowała życie im obu. Właśnie wtedy rzucił hasło wędrówki do owianego plotkami "Miasta Inżynierów". Chciało mu się wierzyć, że owe miejsce istnieje. Przynajmniej chociaż raz zdołałby się wykazać. Jednakże rzucone hasło było w jego wykonaniu jedynie szybkim strzałem na oślep. I tak nie mieliby nic do roboty. Kleszcz bardzo różnił się od starszego kolegi - rzadko rzucał słowa na wiatr, co zdarzało się Sylwkowi non stop. Przez pewien czas podziwiał go i traktował jak swojego mentora, ale z biegiem czasu zaczął zauważać, że być może i on się do czegoś nadaje i wcale nie potrzebuje do tego wszystko-wiedzącego i niekiedy ordynarnego Sylwestra, który na okrągło kwestionował podjęte przez niego wybory. Rudzielec nigdy nie lubił bycia złodziejem i marzył o tak zwanych wyższych lotach. W każdym razie na pewno wyższych niż okradanie staruszek. Kopnął znajdujący się na jego drodze kamyk, zwyczajowo rozglądając się na boki. Bycie w złym humorze i chowanie w sobie jakiejś zawiści nie leżało jednak w jego naturze, więc szybko rozchmurzył się. Już miał zawracać, gdy nagle dobiegł do niego odgłos ciężkich kroków, szelest liści i pojękiwanie zardzewiałych metalowych części. Maszyna! Chłopak zacisnął dłoń na kociej figurce, otwierając ją mocniejszym ściśnięciem. Jego druga ręka trzymała znaleziony nóż. Czuł się trochę pewniej, ale dobrze pamiętał i zasłyszane opowieści z Wichrogrzbietu, a także własne doświadczenia, więc w jednej chwili pożałował, że nie ma przy nim Sylwestra. Kroki natomiast stawały się coraz cięższe i głośniejsze aż w końcu z ciemności wyłoniło się mnóstwo świecących punkcików oraz zacieniona sylwetka ogromnego stwora czy też maszyny oraz osoby siedzącej na grzbiecie tego czegoś. Rudzielec powstrzymał ochotę, by gwałtownie odskoczyć do tyłu i tylko wbił wzrok pełen obaw i podziwu w tajemniczego przybysza.
- Co się gapisz, draniu? Zejdź mi z drogi, bo... - tutaj nastąpiła pauza, a mężczyzna-właściciel głosu zeskoczył na ziemię z grzbietu maszyny.
Wyglądał na starego, na co wskazywała białoszara broda i zmarszczki na skrzywionej wówczas z niesmakiem twarzy. Włosy w równie szarawym i matowym kolorze wystawały mu spod wełnianej czapki i kręciły się we wszystkie strony świata. Na prawym oku miał czarną opaskę, pod którą twarz przecinały mu dwie podłużne blizny.
 - Ja prze-przepraszam... - wymamrotał Kleszcz, cofając się kilka kroków, gdy nietypowy wierzchowiec nieznajomego gwałtownie poruszył metalowym łbem.
Był równie nietypowy, co jego właściciel. Wyglądem przypominał jakieś czworonożne zwierzę o długim grzbiecie i jeszcze dłuższym ogonie oraz masywnych łapach. Miejscami zakryty był ciemną płachtą, gdzieniegdzie z dziur w obudowie wystawały poskręcane kable.
- Skąd cię tu przywiało? - zapytał nieznajomy już miej ostrym głosem.
- Z Wichrogrzbietu - wyznał rudzielec, przypatrując się dokładniej ciekawej maszynie. - Pan ją zbudował?
- Z Wichrogrzbietu - powtórzył za nim mężczyzna. - Tej cuchnącej nory? Heh, tak! Co za pytanie. To przecież jasne jak, eee... Mniejsza o to! Czego tu szukasz? Nieczęsto mamy gości. Już na pewno nie po tej całej akcji z Latającą Głową Kota!
Kleszcz skinął głową, słuchając. Z jakiegoś powodu rozmowa zaczynała mu się podobać.
- Latającą Głową Kota? Te żółte światła? Widziałem je. - powiedział po chwili.
- Taaa! Durni wieśniacy boją się maszyn jak ognia, więc wymyślili sobie tę bajeczkę i wywalili mnie z wioski wiele lat temu. Człowiek nie może już sobie zbudować drona bez konsekwencji! A tak w ogóle... nazywam się Gregor. - starszy pan podszedł do chłopaka i wyciągnął do niego rękę w geście przywitania. - A ty masz jakieś imię?
- Kleszcz - przedstawił się rudzielec, również podając rękę. - Jest pan inżynierem?
- Huh, no nieźle. Fajnie cię rodzice nazwali. - skomentował Gregor, uśmiechając się do siebie. - Człowieku! Na kogo ci wyglądam? Na wariata? Na inżyniera? Oba miana mi pasują, ale mi całkiem nieźle być wariatem. Chociaż szaleni naukowcy zawsze są niżej cenieni niż te białe fartuchy siedzące w tym ich sławetnym mieście.
- Nie mam rodziców - przerwał mu chłopak, ale z zainteresowaniem wsłuchał się w dalszą część wypowiedzi swojego rozmówcy. - A więc Miasto Inżynierów istnieje!
- Taaa, a dlaczego miałoby nie istnieć? - rzekł Gregor, ponownie kierując się w stronę maszyny.
- Czekaj! - zaprotestował Kleszcz.
Muszę dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał. A poza tym... ciekawi mnie ten facet. Nie przypomina innych inżynierów.
- Powiedz mi coś więcej! Ja właśnie chciałem pójść tam. Do tego miasta. - dokończył.
Gregor odwrócił się w jego stronę, mierząc go spojrzeniem jedynego oka.
- Po co ci tam iść? - zapytał trochę nieskładnie, nie dbając o kolejność wyrazów przyjętą w używanym przez nich obu języku.
- Opowiesz mi więcej? - nalegał rudzielec, nie odpowiadając na zadane pytanie.
- Może - odpowiedział mu jego rozmówca, ułożenie kolejnej wypowiedzi zajęło mu parę dobrych sekund. - Chodź ze mną.

piątek, 22 stycznia 2016

Rozdział 6

Sylwester spędził następne godziny na "odkrywaniu" okolicy, czekając na zmrok, by wymknąć się w poszukiwaniu zaginionego kolegi. Jego przekonania się nie sprawdziły - nie musiał nikogo okradać, by zdobyć coś do jedzenia. Zadbała o to nowo-poznana starsza pani, która zdawała się być przeciwieństwem agresywnych staruszek z Wichrogrzbietu (tak, tam właśnie takowe żyły). Czas zajął sobie spacerowaniem szerokimi ścieżkami wioski, by wyczaić coś-niecoś, czym różniła się ona od miejsca jego urodzenia, a różnic było sporo i na ogół chyliły się one na niekorzyść brudnego miasta. Jednak w przeciwieństwie do Kleszcza, Sylwester lubił chodzić z rękami w kieszeni po zatłoczonych ulicach, kopać butelki leżące na ziemi, oglądać bijatyki na targu, narzekać na wszystko i słuchać narzekań... Miejskie życie weszło mu w krew i w przyzwyczajenia, a spokojna wioska była dla niego po prostu za cicha. Nie było nawet butelek do porozbijania. Okoliczni mieszkańcy bardzo różnili się od tych z miasta. Ze swoimi dobytkami zostaliby tam uznani za biedaków, ale w ich gronie nikt biedakiem nie był, a standard życia przewyższał ten w Wichrogrzbiecie. Sylwester nie miał jednak czasu (ani chęci) na żadne filozoficzne rozważania, bo jego umysł zajęła tajemnicza aczkolwiek dziwaczna sprawa Latającej Głowy Kota. Pomysł wciąż wydawał mu się absurdalny, ale przecież martwił się o kolegę, więc nie mógł do końca odrzucić teorii mówiącej o nietypowym potworze. Gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, był już na sto procent pewien, co zamierza zrobić. Starsza pani zaoferowała mu schronienie na noc w piwnicy, w której znajdowało się mnóstwo skrzynek najróżniejszych rozmiarów przykrytych niekiedy nieciekawie wyglądającymi płachtami. Chłopak skorzystał z okazji i rozpoczął przeszukiwanie ich w nadziei, że znajdzie coś przydatnego, co pomoże mu odzyskać Kleszcza. Po jakimś czasie przeglądania ocienionych zakamarków i rozgarniania płacht oraz podziurawionych koców natrafił na podłużne pudło, w którym znajdowała się prosta myśliwska strzelba miejscami pokryta już rdzą razem z amunicją. Nigdy w życiu nie miał czegoś takiego w rękach, więc ogarnięcie broni zajęło mu trochę czasu, a zakończyło się efektownym przestrzeleniem jakiegoś zakurzonego mebla stojącego na drugim końcu szerokiej piwnicy, który po fakcie zachwiał się dramatycznie i niemal opadł na ziemię, bo jak się okazało był przeżarty starością i spróchniały. Może nie była to broń dobrej jakości, ale na pewno stanowiła jakąś ochronę przed potworną Latającą Głową Kota. Następnie zajął się plecakiem Kleszcza i z zaskoczeniem spostrzegł, że nie ma w nim kociej figurki. Rudzielec musiał wziąć ją ze sobą! Kiedy nastał czas, narzucił na siebie płaszcz zaoferowany przez gospodynię i wymknął się z chaty, chcąc pozostać niezauważonym, by nie budzić żadnych podejrzeń. W końcu wychował się na złodzieja, a kilka dni nie mogło sprawić znaczącej różnicy w jego nawykach i zachowaniu. Sprawnie przebiegł między domostwami, by odkryć sobie prostą drogę do ocienionego lasu, który nie wyglądał zbyt zachęcająco do podjęcia jakiejkolwiek wędrówki. W rzeczywistości swoim wyglądem zdawał się takowej zabraniać. Sylwester nie miał żadnego planu, bo sam nie wiedział czego się spodziewać, a poza tym planowanie czegokolwiek nie leżało w jego nieskomplikowanej (z całym szacunkiem) naturze. Natomiast jednego był pewien - na pewno nie spodziewał się żadnej Latającej Głowy Kota, która była pomysłem tak niedorzecznym, że po prostu nie miała prawa mieć miejsca. W ogóle nawet gdyby okazało się to prawdą - jak coś takiego mogłoby wyglądać? Lecąca kulka sierści wielkości pięści dorosłego faceta? I niby to miało być niebezpieczne?

***
Nastał zmrok, a cisza przerywana była tylko dźwiękiem pękających gałązek i tuptaniem jakiś nocnych stworzeń. Sylwester zostawił wioskę za sobą, nie dbając o fakt, że przydałoby się jakoś zaznaczyć drogę, by móc ewentualnie tam wrócić. Nie doskwierał mu chłód, bo zdążył się do niego przyzwyczaić już dawno - w Wichrogrzbiecie. Z pewnością nie można powiedzieć, że zaliczał się do wprawnych i rozważnych "poszukiwaczy zaginionych kolegów". Gdyby takowy profesjonalista znalazł się w okolicy i go ujrzał, pewnie załamałby się w duchu lub chociaż nazwał go skończonym idiotą. Sylwester nie należał jednak to typu ludzi, co by się przejmowali czymkolwiek, więc po prostu szedł z naładowaną bronią w dłoniach, rozglądając się na boki. Poskręcane gałęzie w ciemności były czarne jak smoła, a przynajmniej miejscami na takie wyglądały i tylko pojedyncze promyki światła księżyca przemykały się przez korony drzew, by oświetlić mu drogę. I niby gdzie ta "Latająca Głowa..." ? - pomyślał i uśmiechnął się do siebie, zatrzymując się na chwilę, by złapać oddech, opierając się jedną dłonią o pień jakiegoś drzewa. Pokręcił głową i już miał zrobić krok do przodu, gdy nagle w ciemności ujrzał dwa świetliste punkciki zawieszone w przestrzeni. Stanął w miejscu, unosząc strzelbę w ich kierunku.
- Kim jesteś? - warknął chociaż przez moment miejscowa legenda o niedorzecznym potworze wydała mu się dziwnie prawdziwa.
Przez pierwszy moment nie usłyszał żadnej odpowiedzi aż wreszcie owe coś wydało z siebie jakiś dźwięk przypominający ciche jęknięcie lub łagodny pisk... Było jednak lepsze określenie, które pasowało do owego dźwięku - kocie miauczenie. Są takie momenty, gdy zdrowy rozsądek zawodzi i ustępuje miejsca głupim scenariuszom wymalowanym przez wybujałą wyobraźnię. To był właśnie taki moment.
- Pokaż się! - rozkazał Sylwester nerwowym głosem, czując jak przyśpiesza mu puls.
Postarał się, by zabrzmieć ostro i pewnie, ale wyszło to trochę histerycznie. Uniósł strzelbę wyżej, wciąż celując między żółte ślepia. Dłonie lekko mu drżały, co w razie konieczności utrudniłoby oddanie jakiegokolwiek strzału.
- Oddawaj mi kolegę - rzekł, ale tym razem słowa brzmiały o wiele ciszej i bardziej nerwowo niż poprzednio.
Zero reakcji poza kolejnym cichym miauknięciem. Oczy pozostawały wgapione w chłopaka, który poczuł krople zimnego potu pojawiające się na skroniach. Mimowolnie cofnął się do tyłu. Bardzo powoli. Ślepia nawet nie mrugnęły, a pozostawały nieruchome, patrząc się jakby z niemą groźbą w kierunku Sylwestra, który zaczynał tracić cierpliwość. Odchylił się z zamiarem zrobienia jeszcze jednego kroku w tył, ale tym razem napotkał opór w postaci zimnego pnia drzewa. Kurczowo wbił zmarznięte palce w korę i zacisnął powieki, szepcząc do siebie jakieś słowa, których za pewne nie znajdziecie w żadnym słowniku ze względu na fakt, że nie trafiają tam żadne wulgaryzmy. Gdy je otworzył, światełka zniknęły, jakby rozpływając się w chłodnym powietrzu. Powoli wyprostował się, patrząc na około. Ani śladu stwora. Już miał rzucić się do ucieczki, co byłoby nie do końca zgodne z jego ogólnymi założeniami, ale po chwili przypomniał sobie, w jakim celu w ogóle opuścił bezpieczną wioskę. A poza tym nawet gdyby rzeczywiście zamierzał uciekać, pewnie nie odnalazłby drogi w ciemności po wykonaniu tylu zwrotów i zmian kierunku w czasie wędrówki. Pozostało mu tylko wziąć głęboki oddech, okryć się szczelniej płaszczem i ruszyć przed siebie z nadzieją, że winę za przerażające spotkanie ponosi tylko wybujała wyobraźnia, która mimo wszystko nigdy do jego "atutów" nie należała. Była to cecha pasująca bardziej do Kleszcza. Ciekawe, co się z nim dzieje ? - pomyślał, rozglądając się nerwowo. Może jakoś dał sobie radę? A może znajdę same kości? Zacisnął zęby, wyobrażając sobie... uhh, taki scenariusz. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, gdy nagle w jego głowie pojawiła się wizja przedstawiająca jego samego... zmywającego to, co zostało z jego kolegi za pomocą mokrej ściereczki. Nie bądź durny, skarcił siebie za wyobrażenie sobie takiej opcji. On na pewno da sobie radę. Jakoś, na pewno. Przełknął ślinę, poprawiając plecak. Las z każdym krokiem do przodu robił się coraz mroczniejszy, a przynajmniej na taki wyglądał. Poskręcane konary drzew wiły się u stóp młodego wędrowcy, który nieraz potykał się i łapał równowagę, opierając się na chłodnych pniach drzew o szorstkiej korze. Czasami nad głową słyszał trzepot skrzydeł jakiegoś nocnego ptaka wyruszającego na łowy, co wprawiało go w dość nerwowy nastrój - czuł się obserwowany z różnych stron i tylko resztki rozsądku dzieliły go od strzału w pierwsze lepsze miejsce, z którego dobiegał szelest. Czemu ta noc nie może się po prostu skończyć, przemknęło mu przez myśl aż zatrzymał się w miejscu, bo zdało mu się, że coś poruszało się w pobliskich krzakach. Nie sądził, by było to coś groźniejszego niż jakaś wiewiórka lub szczur, ale dla pewności odsunął się z bronią w gotowości. Po paru sekundach ukazał mu się bardzo znajomy dziób, a potem cała reszta zwierzęcia wyskoczyła z krzaków z typowym dla niego skrzeczeniem. Proszę państwa - oto do naszej historii powraca Dziobokieł! Stworzenie podskoczyło na cienkich nóżkach ze dwa razy, by w końcu wylądować u stóp chłopaka, który pochylił się, by pogłaskać je po głowie. Odpowiedziało mu cichym mruczeniem, przechylając łeb, by ułatwić właścicielowi głaskanie.
- A gdzie jest twój pan? - zapytał Sylwester, wpatrując się w zwierzaka mimo, że na odpowiedź nie było co liczyć.
Dziobokieł skubnął rękaw jego płaszcza, nie rozdzierając go.
- Tak, wiem. Idziemy! - rzekł chłopak na pół do siebie i powoli podniósł się do pionu. - Nie ma czasu do stracenia.

No... teraz się trochę rozpisałam. Co myślicie?

środa, 20 stycznia 2016

Rozdział 5

Sylwester powoli podniósł się z ziemi, by spostrzec, że jest sam. Pewnie znowu gdzieś polazł, bo obraził się za wczoraj, pomyślał i sięgnął do plecaka, równocześnie rozglądając się za Dziobokłem, którego znowu gdzieś wcięło. Promyki słońca przemykały się przez korony drzew. Był już ranek.
- Głupie zwierzę - mruknął oczywiście w kontekście pierzastego stworzenia aczkolwiek do Kleszcza także miał pewne zarzuty.
Podniósł z ziemi plecak i narzucił go sobie na plecy. Miał nadzieję, że w miarę szybko uda mu się znaleźć kolegę, bo zaczynał się robić głodny i miał w planach znalezienie jakiejś ostoi ludzkiej cywilizacji, gdzie przynajmniej dało się kogoś okraść.
- Nie dość, że tchórz, to jeszcze idiota. - stwierdził, szukając jakichkolwiek śladów zaginionego Kleszcza.
Coraz częściej dochodzili do momentów, w których nie zgadzali się ze sobą, co denerwowało Sylwestra przywykłego do wydawania poleceń młodszemu koledze, który z biegiem czasu powoli pozbywał się już naiwności. Wciąż jednak powoli.
Szukając wzrokiem jakichkolwiek śladów, natrafił na coś niepokojącego. Na korze jednego z drzew wyryty był jakiś wzór. Nie przypominał on jednak pisma, które ujrzeli po raz pierwszy podczas ich wędrówki, ale dobrze znane litery używane w Wichrogrzbiecie. Były one jednak zrobione chaotycznie - najwyraźniej nożem. I nawet Sylwester, który nie umiał czytać, mógł stwierdzić, że były one zrobione na szybko i nieschludnie. Podszedł do drzewa i dotknął wierzchem dłoni jego kory, by po chwili rozejrzeć się raz jeszcze. Jego wzrok znowu natrafiał na podobne wzory : z każdym kolejnym jeszcze bardziej chaotyczne, po jakimś czasie przestające nawet przypominać litery. Sylwester odsunął się od drzewa, wciąż nie odrywając od niego spojrzenia.
- Szukasz kolegi?
Chłopak odskoczył na bok, odwracając się gwałtownie i ujrzał kobietę w podeszłym wieku ubraną w postrzępiony płaszcz i futrzaną czapkę. Była bardzo niska - niższa od chłopaka o jakąś głowę mimo, że ten nie dorósł jeszcze do granic swoich możliwości.
- Tak - przyznał, wpatrując się w przybyszkę skołowany. - Widziałaś go?
Staruszka posłała mu ponury uśmiech i skinęła głową.
- Tak - odpowiedziała po chwili z cichym westchnieniem. - Ale to z resztą nie jest ważne.
- Jak to "nie jest ważne"!? - wykrzyknął Sylwester. - Powiedz, gdzie go widziałaś...? Coś się stało?
- Chodź ze mną do wioski - zaproponowała staruszka po chwili. - Wszystko ci wyjaśnię.
Chłopak już miał się sprzeczać, ale w końcu uznał to za durną stratę czasu i skinął głową, wyrażając zgodę.
- Zaraz, macie tu jakąś wioskę? - zapytał po chwili.
Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi, bo jego rozmówczyni żwawym jak na swój wiek krokiem kierowała już się w obranym przez siebie kierunku.
***
Sylwester z niewielkim wstydem musiał przyznać, że momentami nie nadążał za staruszką, która najwyraźniej była zaprawiona w pokonywaniu leśnego terenu. Kilka razy próbował zacząć jakąś rozmowę, ale ona zawsze odpowiadała, że dowie się wszystkiego w swoim czasie, co powoli zaczynało go zwyczajnie wkurzać.
- Daleko jeszcze? - zdecydował się zapytać.
- Nie - odpowiedziała mu, zatrzymując się na chwilę, by przyjrzeć się znakom wyrytym na drzewie. - Już niedaleko.
- Umiesz to czytać? - zapytał z zaskoczeniem.
Ona uśmiechnęła się tylko i mruknęła coś do siebie, by z powrotem ruszyć przed siebie.
Po jakimś czasie dotarły do niego odgłosy typowe dla skupiska ludności. Nie były one intensywne, jak w Wichrogrzbiecie, ale dało się dosłyszeć strzępki rozmowy, dźwięk szurania, gwar. Przyśpieszył kroku, zostawiając nowo poznaną starszą panią w tyle. Dotarli do terenu, gdzie zaczęły zanikać drzewa, dając miejsce rozległej polanie, na której znajdowały się rzędy drewnianych chat. Sylwester poczuł zaskoczenie, bo pod terminem wioska wyobrażał sobie maleńką wieś o zaledwie kilku budynkach. To miejsce wyglądało jednak na dobrze rozplanowane i zadbane. W dużej mierze różniło się także od szarego i brukowanego Wichrogrzbietu. Między chatami znajdowały się drzewa, na których niekiedy widniały drewniane budki. Mieszkańcy owej wioski składowali w nich pożywienie, chroniąc je przed leśnymi stworzeniami.
- Jesteśmy na miejscu - odezwał się z tyłu głos staruszki.
Sylwester zatrzymał się, patrząc na grupę dzieciaków w wieku przedszkolny, ganiających po polanie za skórzaną piłką. Ujrzawszy jednak przybysza, zatrzymały się i wymieniły między sobą zaciekawione spojrzenia, nieraz wskazując na niego palcami. Niczym nie różniły się od przedszkolaków z miasta, ale miały lżejsze stroje i większość z nich chodziła po trwawie boso.
- Kto to? - zapytał jeden z chłopców, przyciskając do piersi piłkę.
Wyglądał na jakieś sześć lat.
- To jest gość i nie wolno wytykać go palcami - skarciła starsza pani. - Wracajcie do zabawy!
***
Po jakimś czasie znaleźli się w jej chacie, gdzie wyraźnie świeciła bieda, ale przynajmniej nie była ona tak szara i cuchnąca jak w Wichrogrzbiecie. Sylwester cieszył się jednak, że wreszcie dotarł między cztery ściany, gdzie nikt nie mógł patrzeć na niego z niepokojem lub zaciekawieniem jak mieszkańcy wioski, których minęli po drodze. Staruszka wskazała mu miejsce przy stole.
- A więc...? - zaczął po jakimś czasie. - Obiecałaś mi, że powiesz mi, gdzie wywiało Kleszcza.
- Kleszcza? - zdziwiła się staruszka. - Dziwne imię, ale mniejsza o to... Mam jednak dla ciebie złe wieści. Twój kolega ma kłopoty.
- To wiem - niecierpliwił się Sylwester.
- W tym lesie od wielu lat grasuje bestia - powiedziała mu, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Pojawia się po nocach, szukając samotnych wędrowców włóczących się po lesie, porywa nasze owce i zdarzały się już przypadki, że ginęły i dzieci.
Tu zrobiła dramatyczną pauzę.
- Nazywamy ją Latającą Głową Kota!
- Co!? - Sylwester nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Przecież coś takiego nie ma prawa istnieć! To nawet zbyt durny pomysł na horror...
Mówiąc to, krztusił się ze śmiechu bez względu na "powagę" sytuacji.
- Widział kiedyś ktoś tę... głowę? - zapytał w końcu.
Staruszka wyglądała na zirytowaną, ale odpowiedziała :
- Nie.
- Skąd zatem te... przypuszczenia? - dopytał, nie zważając na ostry ton głosu rozmówczyni.
- Nie zostawia śladów, nigdy nie słychać jej kroków - słychać jedynie kocie miauczenie, a w ciemności błyszczą zawieszone w przestrzeni ślepia! - takie są relacje świadków, którzy przeżyli.
- Czyli... ona zabiła kogoś? - zapytał się Sylwester, w końcu obierając trochę poważniejszą postawę.
- Wiele lat temu - odpowiedziała mu jego rozmówczyni. - Od tego czasu żyjemy bardzo ostrożnie i nikt nie wychodzi sam po zmroku!


piątek, 15 stycznia 2016

Rozdział 4

Wędrówka postępowała coraz szybciej, bo chłopcy nabierali wprawy w przemierzaniu trudnego leśnego terenu, a i okolica wydawała się milsza z każdym krokiem oddalającym ich od Wichrogrzbietu. W miarę jej postępu na drzewach coraz częściej pojawiały się dziwaczne napisy pełne strzałek, cyfr i wijących się liter, których Kleszcz nie był w stanie odczytać. Miejscami pojawiały się nawet wyryte nożem obrazki przedstawiające ludziki/patyczaki najczęściej biegnące w jakimś określonym kierunku. Jednakże młodzi wędrowcy starali się tym nie przejmować. Jednak Kleszcz zatrzymywał się przy tych większych obrazkach, by przyjrzeć się im dokładniej, co Sylwester uznał po prostu za stratę czasu i głupoty. Wraz z mijającymi godzinami marszu i krótkimi przerwami na postoje minął też dzień i powoli znowu zbliżał się zmierzch, który odczuwalny był słabiej niż na równinie z powodu cieni rzucanych przez drzewa non stop. Dziobokieł co chwila odłączał się od reszty, bo "w dziczy" najwyraźniej obudziła się w nim ciągła potrzeba polowania lub ganiania za czymś. Chłopcy w końcu natrafili na niewielką leśną polanę, gdzie też postanowili zatrzymać się na noc. Sylwester wyrwał plecak Kleszcza, szukając czegoś do jedzenia, a rudzielec bez słowa poszedł szukać drewna na ognisko.
- Hej! Chleb nam się skończył! - zawołał za nim starszy kolega. - Będziemy musieli zaczepić o jakąś wioskę, by coś ukraść.
- A nie lepiej coś upolować? - rozmarzył się Kleszcz, schylając się, by podnieść z ziemi kilka suchych patyków.
- W takim razie zapytaj Dziobokła. On się na tym zna. - stwierdził Sylwester z pewną irytacją w głosie.
Odpowiedziało mu skrzeczenie zwierzaka z pobliskich krzaków, który wśród wypowiadanych słów dosłyszał swoje imię. Kleszcz westchnął cicho i z powrotem zabrał się do pracy, gdy jego kolega wylegiwał się na polanie, grzebiąc w jego plecaku. Przyklęknął na ziemi, by zebrać kolejne patyki, które były w miarę suche. Rozgarniając je, natrafił dłonią na coś, co nie pasowało do otoczenia. Omiótł palcami coś śliskiego, zimnego i podłużnego... i ostrego! Rozgarnął liście i ukazał mu się nóż. Nie przypominał w niczym noży używanych w Wichrogrzbiecie do krojenia chleba. Był dłuższy i lepiej wyważony. Pewnie służył kiedyś jakiemuś myśliwemu, pomyślał chłopiec, unosząc go, by popatrzeć dokładniej.
- Co tak powoli? Rusz się wreszcie! - zawołał go Sylwester.
- Czekaj tam! - odkrzyknął Kleszcz.
I tak nic nie robisz, dopowiedział sobie w myślach, uśmiechając się do siebie. Po chwili z krzaków wypadł na niego Dziobokieł z dziobem pokrytym świeżą krwią. Zwierzak zauważył chłopca i podbiegł do niego, trącając go bokiem. Kleszcz usiadł na ziemi, oparł się o pień drzewa i pogłaskał towarzysza, który położył głowę na jego kolanach, mrucząc coś w odpowiedzi.
- Chodźmy, jestem zmęczony. - powiedział, klepiąc przyjaciela i powoli podniósł się na nogi, co spotkało się z wyraźnym rozczarowaniem ze strony Dziobokła. - A poza tym Sylwester pewnie znowu zacznie się drzeć.
Podniósł to, co nazbierał na ognisko i skierował się na polankę, przyciskając znalezione patyki do piersi.
- Popatrz, co mam! - powiedział do Sylwestra, który siedział, obracając w palcach kocią figurkę z tajemniczą zawartością w środku.
- Świetnie - skomentował starszy kolega. - Dawaj to tutaj.
***
Rozpalili ognisko za pomocą startego krzesiwa, które kiedyś znaleźli (tak - znaleźli(!), a nie ukradli). Dziobokieł znowu gdzieś poleciał, więc zostali sami.
- Na pewno nic nie wiesz o tym swoim Mieście Inżynierów? - zagadał Sylwester.
- Coś ty, nie! Mówiłem, że tylko obiło mi się to o uszy. Słyszałem jak takie dwie starsze panie o tym rozmawiały. - tłumaczył się Kleszcz. - Czyściliśmy wtedy okna za karę za nocny włam na sklep spożywczy, pamiętasz?
Sylwester skinął głową, przypominając sobie owe wydarzenie. Kleszcz uśmiechnął się słabo.
- Coś tam pamiętam - stwierdził starszy chłopak. - Czyli... teoretycznie idziemy do miejsca, które może nie istnieć, nie?
Rudzielec jeszcze raz posłał mu nieśmiały uśmiech, równocześnie zaciskając zęby, bo poczuł się... cóż, zawstydzony?
- I tak lepiej niż gdybyśmy zostali w Wichrogrzbiecie, nie? - powiedział po chwili.
Sylwester wzruszył ramionami, co spowodowało, że Kleszczowi jakoś opadła ochota na kontynuowanie rozmowy.
- Pewnie tak - odpowiedział w końcu Sylwester. - Ej, nie obrażaj się na mnie!
- Nie obrażam się przecież - stwierdził Kleszcz, szczelniej otulając się bluzą.
***
Nie martwiąc się bezpieczeństwem, położyli się do snu. Po jakimś czasie dołączył do nich Dziobokieł po skończonych łowach, ale z jakiegoś powodu zwierzak nie mógł zasnąć i kręcił się w te i we w te, skrzecząc coś do siebie. Między innymi z tego powodu Kleszcz nie mógł zasnąć. Kilka razy próbował, licząc coś w myślach, wyobrażając sobie wymarzone Miasto Inżynierów czy recytując w głowie jakiś wierszyk, ale na nic się to nie zdawało. Czuł się dziwnie... obserwowany. Nie mogąc znieść napięcia wiszącego w powietrzu, podniósł się się z ziemi w ciszy, by nie obudzić śpiącego w najlepsze Sylwestra. Ostrożnie wysunął z plecaka znaleziony nóż, przez chwilę patrząc na niego z podziwem, sunąc palcami po gładkiej części klingi. Chłód metalu uspokajał jego nerwy. Odrywając wzrok od ostrza, rozejrzał się. Ciemność mącona tylko światłem z ogniska wydawała się spokojna tylko z pozoru. Przynajmniej takie wrażenie miał rudzielec. Uważając na śpiącego Sylwestra, postąpił kilka kroków do przodu, równocześnie szukając wzrokiem Dziobokła, którego znowu zabrakło. Już miał zamiar, by znowu położyć się i spróbować zasnąć, ale odrzucił tę myśl i postanowił, że pokręci się gdzieś w okolicy, by zabić narastający niepokój. Przez chwilę zapomniał o opcji, że lepiej nie oddalać się od ogniska, bo może okazać się to niebezpieczne, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę ostrożny charakter rudzielca. Jednak - stało się. Kleszcz nie zapomniał wprawdzie, że nie warto oddalać się za bardzo, więc zrobił tylko kilka kroków w głąb drzew otaczających polanę, które zdążył już poznać, zbierając drewno na ognisko. Czuł się zdecydowanie lepiej podczas ruchu. Powoli zaczął otrząsać się z niepokoju aż... Zatrzymał się gwałtownie i zacisnął dłoń na rękojeści noża. W mroku pośród ciemnych pni drzew na wysokości ich niższych gałęzi znajdowały się dwa żółte punkciki świecące w ciemności. Ślepia, pomyślał Kleszcz w panice, czując zimny pot na skroniach.
- K-kim jesteś? - zapytał.
Odpowiedział mu trzask pękających gałązek gdzieś z krzaków. Chłopiec gwałtownie spojrzał w bok. Wróciwszy spojrzeniem na przód w kierunku tajemniczych świateł, które w jego mniemaniu były parą oczu, z przerażeniem stwierdził, że tamte zamiast zniknąć i okazać się tylko wytworem jego wybujałej wyobraźni, zbliżyły się w jego kierunku.
- Kim jesteś? - zapytał znowu, unosząc nóż ostrzem w stronę nieprzyjaciela, jego głos drżał ze strachu.
I raz jeszcze odpowiedział mu cichy trzask.

No! Gotowe. Jakieś pytania? A może opinie? :)

środa, 13 stycznia 2016

Rozdział 3

Noc minęła zadziwiająco spokojnie – cisza przerywana tylko kilka razy skrzeczeniem Dziobokła, którego coś ciągle zrywało ze snu lub po prostu był zbyt wypoczęty, by zasnąć. Zrobiło się to na tyle wkurzające, że Sylwester nie mógł się powstrzymać przed trzepnięciem zwierzaka raz czy dwa. Kiedy pierwsze promyki słońca zaczęły przemykać się przez splątane gałęzie drzew nad ich głowami, zwierzak spał jak zabity.
- Dupek – skomentował Sylwester, podnosząc się z ziemi, by po chwili szturchnąć Kleszcza, by ten się obudził.
- C-co? - wyjąkał rudzielec, rozglądając się.
- Ruszaj tyłek, idziemy! - odpowiedział starszy kolega.
Kleszcz podniósł się i usiadł, próbując otrzepać się z wszystkiego, co poprzyczepiało mu się do bluzy w czasie snu.
Tymczasem Dziobokieł, który wówczas nie był niczym więcej niż tylko kłębkiem futra i piór leżącym na ziemi wydał z siebie szereg odgłosów mających na celu zasugerowanie chłopakom, że robią za dużo hałasu, gdy on próbuje spać.
- Mówiłeś coś o jakimś mieście, nie? - stwierdził Sylwester, grzebiąc w plecaku bez zwracania uwagi na zwierzaka.
- Myślałem, że wziąłeś do za głupoty. - zdziwił się Kleszcz.
- Masz rację – odpowiedział starszy kolega i wstał z ziemi, klepiąc go po ramieniu. - Zbieraj się, chodźmy.
Rudzielec wzruszył ramionami i powoli podniósł się śladem kolegi, trącając nogą Dziobokła, by ten się obudził. Zwierzak wyraźnie niezadowolony dał im znać, że nie ma zamiaru się ruszać, więc Sylwester wziął go na ręce i (mimo protestów) wcisnął do plecaka kolegi i już zamierzał się, by zasunąć zamek, ale oto dziób zwierzaka otworzył się i zanurkował w kierunku jego dłoni, by bez ostrzeżenia zatrzasnąć się na niej, wbijając ostre zęby w skórę. Chłopak wypuścił z siebie jakieś zduszone przekleństwo i cofnął rękę, a niepokorne stworzenie wbiło w niego ślepia z niewypowiedzianym wyrzutem.
- Zrozumiałem - warknął Sylwester, dając sobie spokój.
- Nie krzycz na niego - powiedział Kleszcz, głaszcząc zwierzaka po głowie.
Ten zmrużył oczy i pokornie ułożył się w plecaku na przekór temu, co wyprawiał chwilę wcześniej.
- Nie będzie cię lubił - stwierdził rudzielec, poprawiając plecak.
- Trudno - mruknął starszy kolega. - Wiesz w ogóle którędy musimy iść, by dotrzeć do tego twojego "Miasta Inżynierów"?
Nastał moment nieprzyjemnej ciszy mąconej skrzypieniem gałązek pod ich stopami.
- A skąd mam wiedzieć? - odpowiedział w końcu Kleszcz. - Tylko... eee, usłyszałem.
- Przydałbyś się na coś. Chociaż raz! - stwierdził starszy kolega głosem pełnym frustracji. - To idziemy dokądkolwiek. W końcu znajdziemy!
Rudzielec skinął głową. Poczuł się trochę zawstydzony i urażony stwierdzeniem Sylwestra, ale nie dał tego po sobie znać. W końcu takie wady ma bycie młodszym bratem (lub kolegą - jak było w tym wypadku). Pogłaskał Dziobokła po nastroszonych piórach na głowie i poprawił plecak na ramionach, by nie przeszkadzał w wędrówce. Super, zaczęli iść "dokądkolwiek". Na pewno daleko zajdziemy, pomyślał Kleszcz, ale słaby humor szybko opadł i ustąpił, gdy wrócił wspomnieniami do kartki wciśniętej do kociej figurki, która wciąż była w jego plecaku. O Mieście Inżynierów zasłyszał przypadkiem i nie dałby głowy, że owa plotka na sto procent okaże się prawdą, ale w głębi duszy wiedział, że kod zapisany na kartce rzeczywiście może zaprowadzić ich w jakieś ciekawe miejsce. Czy w dobrym sensie ciekawe - to już pojęcie względne. Wszystko miało okazać się w najbliższej przyszłości.
***
Leśny krajobraz okazał się równie monotonny, co trawiasta równina czy nawet niektóre części Wichrogrzbietu. Jednakże wpadł im w gust o wiele mocniej niż dwie wyżej wymienione opcje. Po pierwsze - w powietrzu nie unosił się tak przykry i nieprzyjemny zapach jak w mieście, a po drugie - poczuli zew zbliżającej się przygody. Dziobokieł szybko wymknął się z plecaka, by pokonywać odległość na własnych nogach, co wbrew pozorom czynił bardzo sprawnie i zręcznie, dając sobie radę z wystającymi korzeniami drzew i innymi przeszkodami. Będąc zwierzęciem równinnym, zaskoczył chłopców swoim przystosowaniem. Odważę się nawet powiedzieć, że radził sobie lepiej niż oni. Kleszcz nieraz zaliczył wywrotkę, a Sylwek całe ręce miał podrapane od odgarniania gałęzi. Chłopcy byli jednak zbyt podekscytowani faktem, że Wichrogrzbiet pozostawili za sobą i czeka ich nowa przyszłość. Nie imało się ich zmęczenie ani narzekanie chociaż minęło jeszcze dużo czasu zanim wędrówka zaczęła iść im o poziom szybciej niż ślamazarnie. Okolica wraz z postępem wędrówki wydawała się coraz bardziej zachęcająca. Brudnoszary brąz i niekiedy nawet czerń ustąpiły, dając miejsce zieleni. Kilka razy zdarzyło im się ujrzeć ptaki siedzące na gałęziach drzew. Różniły się one jednak od tych spotykanych wcześniej - miały kolorowe pióra, nawet ich skrzeczenie, świergot czy krakanie (jakkolwiek wolicie nazywać odgłosy wydawane przez ptactwo) nie wydawało się tak smutne czy nawet nienawistne.
- Popatrz tu, Sylwester! - przerwał ciszę Kleszcz, wskazując na jedno z drzew o szerokim pniu.
Starszy kolega zatrzymał się i powoli skierował się do drzewa.
- Co? - zapytał.
- Popatrz, tu coś jest napisane! - stwierdził Kleszcz, dotykając rośliny.
Rzeczywiście. Na pniu drzewa widniał napis najpewniej wyryty nożem. Rudzielec jednak nie był w stanie go przeczytać, bo był to inny alfabet - nieużywany w Wichrogrzbiecie.
- Myślisz, że ktoś tu mieszka? - zapytał po chwili.
W jego głosie dało czuć się niepokój.
- No i co? - prychnął Sylwester, opierając się o drzewo. - Fakt, że powycinał jakieś napisy na drzewie ma nas wystraszyć? Śmiało, nie możesz bać się wszystkiego!
- Ja nie boję się wszystkiego! - zaprzeczył Kleszcz. - A to... to może być przecież coś ważnego.
- Ok, będziemy uważać. - przyznał w końcu Sylwester. - Zadowala to pana?
Kleszcz mruknął coś pod nosem, wracając spojrzeniem do tajemniczych napisów. Wśród nich zdołał ujrzeć kilka strzałek. A może to drogowskaz, pomyślał wciąż niepewny.
- Chodźmy! - przyznał w końcu.
Po chwili podbiegł do nich Dziobokieł z upolowaną jaszczurką zwisającą z dzioba. Zwierzak zatrzymał się i spojrzał na nich z politowaniem, by znowu rzucić się gdzieś w krzaki.

Jak? Podoba Wam się? Macie jakieś sugestie, uwagi...? :) Dzięki za uwagę!

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Rozdział 2

Zatrzymali się na postój, gdy oddalili się od miasta, a słońce już dawno schowało się, dając miejsce księżycowi. Za nocleg posłużył im stos złomu o setkach wystających poskręcanych kabli – nie zniechęciło to jednak chłopców. Sterta dawała jakąśtam ochronę lub przynajmniej jej wrażenie. Na trawie walało się kilka odłamków drewna, więc pozbierali je i rozpalili ognisko za pomocą zapalniczki („znalezionej” niegdyś w torebce jednej z mieszczanek).
- Co teraz? - zapytał ponuro Kleszcz, bawiąc się znalezionym kamykiem.
Sylwester przez chwilę tępo gapił się w ognisko, nie mówiąc ani słowa. Nawet on nie potrafił ukryć zmartwienia choć na ogół był typem, który do zmartwień skłonny nie był.
- Spójrzmy chociaż na to, co złapaliśmy. - zaproponował w końcu, wskazując na plecak Kleszcza.
Rudzielec pokiwał głową i rozpiął go, by wyciągnąć małe, ale dość ciężkie zawiniątko. Drżącymi dłońmi rozgarnął materiał, a ich oczom ukazała się niewielka figurka przedstawiająca kota śpiącego z głową wspartą na wyciągniętych przednich łapach. Rzeźbiona sierść zwierzaka lśniła w blasku płomieni żółtawym kolorem.
- Tylko to? - zdziwił się Sylwester.
W jego głosie dało się słyszeć irytację.
- Noo... tak. - odpowiedział niemrawo Kleszcz, obracając przedmiot w dłoni. - Może... jest coś warte?
Nagle dało się słyszeć głośne chrupnięcie. Rudzielec odsunął od siebie figurkę jakby ta parzyła.
- Co ty najlepszego zrobiłeś!? - warknął Sylwester, patrząc na główkę figurki oderwaną od reszty, która potoczyła się mu wprost pod nogi.
- Ja... - Kleszcz z przerażeniem patrzył na swoje dzieło. - Patrz! Tutaj jest jakiś papierek!
Rzeczywiście, głowa była odczepiana, a figurka była pusta w środku. Ktoś wetknął tam jakąś karteczkę. Rudzielec już chciał się za nią zabrać, ale Sylwester natychmiast wyrwał mu z dłoni resztę figurki i szybko wyrwał ze środka papierek zwinięty w rulonik, by rozwinąć go i podstawić bliżej światła.
- Weź... przeczytaj to! - podał karteczkę Kleszczowi.
Sylwester nie umiał czytać – w przeciwieństwie do młodszego kolegi.
- To jakiś bezsens! - stwierdził rudzielec po próbie odczytania dziwnego, ale schludnego pisma. - Lub jakiś kod. Przypadkowe cyfry.
- Przeczytaj na głos – zachęcał go Sylwester. - Śmiało!
- No, dobra. - zgodził się Kleszcz i zaczął czytać. - Siedem, dwa, cztery, cztery...
Na skrawku papieru aż roiło się od cyferek, więc przeczytanie ich wszystkich zajęło chłopcu sporo czasu. Natomiast Sylwester zaczął rozglądać się na boki, bo wydawało mu się przez chwilę, że słyszy coś na kształ kroków lub szczęku metalu.
- Osiem, dwa, trzy, sześć...- powoli zbliżał się do końca. - Jeden, pięć!
ŁUP!
Tym razem szczęk metalu był na tyle wyraźny, że chłopcy natomiast zerwali się na równe nogi, patrząc w górę. Na wielkiej stercie złomu leżał robot. Miejscami pokryty był rdzą, ale wciąż dało się ujrzeć żółtawą i czerwoną farbę. Maszyna zastygła w bezruchu z metalowymi łapami wyciągniętymi ku nim. Było na nich widać zaschniętą krew... Robot próbował doczołgać się do nich po stercie i ich zabić. Chłopcy nieraz słyszeli niewiarygodne opowieści o maszynach z wadliwym oprogramowaniem, które sprawiało, że te „buntowały się” i zaczynały nieść popłoch wśród ludzi. Maszyna zrobiona była na kształt człowieka. Przez chwilę wydawało im się nawet, że przygląda im się dwoje czerwonych ślepii – w rzeczywistości były to tylko dwa wymalowane okręgi dające wrażenie gapienia się.
- To... - wyjąkał Kleszcz, głos mu się łamał, by po chwili przerodzić się w krzyk. - Chciało NAS ZABIĆ!
- Ale nie zabiło – powiedział cicho Sylwester, przystawiając drżącą dłoń do metalowej głowy stwora.
Metal wciąż był nagrzany i przez chwilę wydawało mu się, że lekko drżał.
- Chyba się wyłączył – stwierdził Kleszcz, uspokajając się po dłuższej chwili.
- Lepiej stąd odejść – powiedział Sylwester, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Chłopcy powoli odwrócili się z zamiarem zagaszenia ogniska. Nagle z „wyłączonej” maszyny wydobyła się seria trzasków i innych nieokreślonych dźwięków. Odwrócili się gwałtownie, by stanąć w miejscu jak dwa sople lodu, gapiąc się z przerażeniem na metalowe stworzenie.
- Osiem, sześć, cztery, dziewieć, dwa, dwa, dziewięć, jeden, pięć. - powtórzyła maszyna, powtarzając literki z kartki wetkniętej do kociej figurki. - RESTART, ŁADOWANIE SYSTEMU...
- Co to za bzdury? - zdziwił się Sylwester, cofając się kilka kroków.
- Ciesz się, że już nie chce nas zabić. - szepnął Kleszcz. - Chyba.
Maszyna zaczęła intensywnie drżeć, zsunęła się ze sterty złomu, by po chwili stanąć im naprzeciwko.
- Proszę o wydanie rozkazu – powiedziała, wyciągając metalowe łapska ku nim. - Kod dostępu... aktywowany.
- To był „kod dostępu”! Na tej karteczce! - powiedział Kleszcz. - Naprawiliśmy go!
- Ale jakim cudem ten kod znajdował się w tej figurce? - powiedział Sylwester, śmiało podchodząc do maszyny. - Może reczywiście jest coś warta!
- Uratowało nam życie – przypomniał Kleszcz. - Co my teraz z nim zrobimy?
Rudzielec wskazał ręką na robota. Wciąż miał opory przed podejściem bliżej, by go dotknąć, ale nie słychać było strachu w jego głosie.
- Proszę o wydanie rozkazu – odezwała się maszyna tępym głosem.
- No, dobra! - powiedział Sylwester pewnym głosem. - Zrób dwa kroki w przód!
- Komenda nie znana systemowi – wypowiedziała maszyna, z powrotem zaczynając drżeć. - Proszę o wydanie rozkazu.
- W tył? - zaproponował Kleszcz, ale efekt był podobny.
Chłopców znowu spotkało rozczarowanie.
- To jakiś złom! Zostawmy go tutaj. - zadecydował Sylwester i schylił się, by podnieść dwie części kociej figurki, które walały się na ziemi obok niedogaszonego ogniska.
- Wsuń tu tę karteczkę. Nie możemy jej zgubić. - powiedział do młodszego kolegi. - Idziemy!
- A on? - zapytał Kleszcz, wskazując dłonią na maszynę, przez którą przeszła kolejna fala drżenia.
***
Po jakimś czasie chłopcy ruszyli w dalszą drogę, zostawiając robota w tyle. Byli jednak zadowoleni z ciekawego znaleziska, które dawało im pewne poczucie bezpieczeństwa. Szli w milczeniu, mając przed sobą pasmo drzew, do którego było już niedaleko. Drzewa miały podobny poszarzały kolor, co cała okolica, ale stanowiły jakieś urozmaicenie.
- Może znajdziemy kogoś, kto będzie wiedział, o co chodzi z tym kodem? - zapytał Kleszcz, przerywając monotonną ciszę.
Okolica sprzyjała markotnym humorom. Wszędzie tylko poszarzała trawa, zdarzały się sterty metalu, w tle góry i na horyzoncie las.
- Kogo? - westchnął Sylwester, spoglądając przed siebie. - I co? Wyda się, że to ukradliśmy.
- Może to jest tego warte? Wiesz, te metalowe potwory zabijają ludzi, nie? - stwierdził Kleszcz, poprawiając plecak.
Sylwester kopnął jakiś kamyk znajdujący się na jego drodze i wymamrotał coś do siebie, by po chwili spojrzeć na młodszego kolegę.
- A może to nie jest jakiś ważny kod? Może wyłączał tylko tamtego? - stwierdził, wzruszając ramionami.
- Naprawdę myślisz, że mieliśmy takie szczęście? Coś ty! To musi być coś ważnego. - stwierdził rudzielec.
- Może masz rację – zgodził się w końcu starszy kolega. - Ale dokąd mielibyśmy pójść?
- Słyszałem jak jakieś dwie staruszki gadały coś o „Mieście Inżynierów”. - zasugerował Kleszcz niepewnym głosem.
- To bajki – stwierdził Sylwester obojętnym tonem.
Rudzielec westchnął cicho i dalej szli, nie odzywając się. Wkrótce dotarli na miejsce, a „mur” drzew pojawił się zaledwie kilka metrów przed nimi. Mozolna wędrówka przez równinę skończyła się na rzecz przedzierania się przez las, który w żadnym przypadku nie wyglądał gościnnie. Poskręcane konary drzew miały ciemnobrązową barwę, która miejscami zdawała się przechodzić w czerń. Rosły one gęsto – tak, że wędrówka sprawiała trudność. Chłopcy nie zamierzali jednak zawrócić. Pierwszy poszedł Sylwester, zasłaniając twarz przed nieprzyjaznymi gałęziami, które tylko czekały, by wybić oko komuś nieostrożnemu. Kleszcz poszedł po dłuższym wahaniu. Oboje byli jednak szczęśliwi, że zostawili szarawą równinę za sobą i Wichrogrzbiet nie świecił im już na horyzoncie. Droga była problematyczna. Wiszące gałęzie, poskręcane konary i odgłosy przyprawiające o niepokój wcale nie polepszały sprawy. Patyki trzaskały pod ich stopami tak, że co chwila dla bezpieczeństwa rozglądali się wkoło, by sprawdzić czy aby na pewno nie są sami. Nie można jednak przesadzać w tym narzekaniu. Okolica może i była ciemna i szorstka, ale niewiele bardziej niż Wichrogrzbiet po zmroku. Gdzieniegdzie na wysokich gałęziach drzew przesiadywało ptactwo o szarych smutnych barwach. Gapiły się one z wysokości na przechodzących, krakając cicho. Nie były one jednak wrogo nastawione do przybyszy. Patrzyły na nich z ciekawością, zastanawiając się pewnie, co skłoniło ludzi do wyjścia z miasta, co (jeśli chodzi o mieszkańców Wichrogrzbietu) zdarzało się wyjątkowo rzadko. Okolica sprzyjała milczeniu, ale chłopcy postanowili je zgaścić rozmową.
- Ciekawe dokąd dojdziemy – powiedział Sylwester, rozglądając się. - Ciemno tu.
- Przyśpieszmy może? - zaproponował Kleszcz, a w jego głosie znowu dało się słyszeć nutkę strachu. - Wydawało mi się, że coś słyszałem.
- Dobrze, że tylko wydawało. - stwierdził starszy kolega, ale po paru sekundach zamilkł, a pełen politowania uśmieszek zniknął mu z twarzy. - Zaraz! Rzeczywiście!
Ciche pac-pac i delikatny trzask pękających gałązek dobiegał z pobliskich krzaków. Chłopcy stanęli w bezruchu. Wkrótce z kryjówki wyłonił się opierzony łeb.
- Dziobokieł! - krzyknął Kleszcz uradowany i podbiegł do zwierzaka, który stanął naprzeciwko nich.
- Super, będzie co jeść. - stwierdził Sylwester żartobliwym tonem ruszył za kolegą.
Stworzenie wyglądało na uradowane. Podskakiwało w miejscu, by po chwili zacząć zataczać kółka w biegu, patrząc na swoich właścicieli z radością wymalowaną na dziobie, na którym widać było leciutkie smugi zaschniętej krwi - zwierzak polował. Szczęśliwy moment zmotywował chłopców do podjęcia decyzji o parogodzinnym odpoczynku. Kleszcz wygrzebał dwa kawałki chleba z dna plecaka i podał jeden z nich koledze, gdy wyskrobał coś dla Dziobokła, zdziwił się, bo zwierzak nie przyjął jedzenia, a pobiegł gdzieś w leśny gąszcz, by po jakimś czasie wrócić ze świeższymi śladami krwi na dziobie.
- Nabiera wprawy – skomentował Sylwester, jego głos zmącony, bo wciąż przeżuwał.

Kleszcz podrapał zwierzaka po głowie, ten wydał z siebie pomruk pełen zadowolenia, mrużąc dziwaczne oczy. Tymczasem szybko nadchodził zmierzch, chłopcy zarazykowali i rozpalili ognisko. W blasku tańczących płomieni Kleszcz obserował ukradzioną figurkę w zamyśleniu, a Sylwester, nie robiąc sobie nic z niepokojących odgłosów leśnych stworów, położył się z głową na jednym z wystających korzeni i zasnął, gadając przez sen jakieś głupoty. Rudzielec długo jednak nie mógł zasnąć, a gdy w końcu to nastąpiło śnił niespokojne wizje, przez które przewijał się kod odczytany ze skrawka papieru wciśniętego w figurkę.

Skąd się wzięły wszystkie głupoty?

Otóż... cały projekt miał być na początku komiksem, a tam normy są sto razy luźniejsze, więc nie dziwcie się dlaczego tak bardzo przesadzam i momentami "kuleję". :) Piszę z zamierzaniem, że mogę kogoś rozśmieszyć. Co jakiś czas pojawią się tu równie kulawe ilustracje. Miłego czytania!

Rozdział 1 razem z kulawym wstępem

To miał być kolejny zwyczajny dzień, których w jego życiu było wówczas aż zbyt wiele. Mieszkał w Wichrogrzbiecie : brudnej, ale dobrze prosperującej miejscowości znajdującej się gdzieś na jałowym pustkowiu z zaledwie kilkoma skupiskami drzew otoczonym skalistymi górami z prawie każdej strony zwanym Wichrami. Nie, nie była to drewniana wioseczka – bardziej zatłoczone i ponure miasteczko, gdzie padało aż nazbyt często, a o wiele rzadziej dało się ujrzeć uśmiechnięte twarze jego mieszkańców, którzy z biegiem czasu musieli przywyknąć do ponurej i monotonnej atmosfery unoszącej się w powietrzu razem z dymem pochodzącym z setek Wichrogrzbietowych kominów. Co jednak sprawiało, że ludność z całej okolicy ciągnęła do tego nieprzyjemnego miejsca? Wichrogrzbiet posiadał rozbudowany kompleks murów, umocnień, drutów kolczastych i wieżyczek strzelniczych, które zapewniały względne bezpieczeństwo jego mieszkańcom. A było się przed czym bronić... Wichry zamieszkiwali nie tylko ludzie, ale i setki dzikich bestii i zbuntowanych wadliwych robotów, które wymknęły się spod kontroli swoich twórców i zaczęły grasować „na dziko”. Wróćmy jednak do naszego bohatera. Najpierw wypadałoby go przedstawić. Niestety następuje tu kontynuacja stereotypu, który głosi, że większość bohaterów literackich pochodzi z sierocińca. Tak, Sylwester nigdy nie znał swoich rodziców. Był trochę specyficzną osobą – kolejny książkowy stereotyp : bohater zawsze musi się wyróżniać. Nie myślcie jednak sobie, że chłopak wyróżniał się w pozytwnym znaczeniu (pozytywne=pojęcie względne). Nie, nie, nie! Jego „kariera bohatera” zaczęła się w dość mizerny sposób. Sylwek „trudnił się” złodziejstwem razem z kiloma kolegami, którzy także nie mogli się pochwalić innymi osiągnięciami. Wśród nich był jego najbliższy przyjaciel nazywany przez innych Kleszczem – miał być to złośliwy przytyk odnoszący się do niskiego wzrostu rudzielca, ale najwidoczniej nie spełnił oczekiwania swoich twórców. Chłopiec polubił przydomek i używał go nawet częściej niż swojego prawdziwego imienia, które brzmiało Żbik. Chłopcy na ogół nie odstępowali się na krok, a ich przyjaźń przekształciła się w braterstwo.W ich ekipie znajdował się także Dziobokieł : istota z lekka podobna do strusia, ale o wiele mniejsza i bardziej owłosiona niż opierzona o puszystym ogonie w barwie czerwonej z lśniąconiebieskimi piórkami po bokach i wyposażonym w szereg ostrych kłów dziobie. Stworzenie cechowało się niebywałą szybkością i tchórzostwem. Chłopcy traktowali je jako „uroczego” pupilka. Jednakże spokój nie mógł trwać wiecznie... Pewnego dnia chłopcy wyruszyli na łowy. Od razu ostrzegę – nie! Oni nie byli bandziorami! Nie myślcie, że mam ochotę na prowadzenie bandziorów przez całą moją opowieść. Musieli kraść, by przeżyć, bo w sierocińcu nigdy nie starczało dla wszystkich, a tak się właśnie zdarzyło, że tymi ostatnimi z szeregu byli właśnie oni. Nie, nie będzie to kolejna historia o „biednych dzieciach” wychowanych w męce i rozpaczy. Oni radzili sobie jakośtam, ale radzili sobie. Postanowili wziąć sprawy we własne ręce i zająć się samodzielnym zdobywaniem środków do życia chociaż ich sposób był nieuczciwy. Wróćmy jednak do naszej opowieści. Pewnego dnia chłopcy spostrzegli na ulicy dziwną osobę odznaczającą się bardzo wysokim wzrostem przy niskich i przysadzistych mieszkańcach Wichrogrzbietu. Nie zdołali ujrzeć wówczas jego twarzy, bo zarzucił kaptur na głowę, a prawie całe ciało okrywał mu ciemnozielony połatany płaszcz. U jego pasa wisiał długi miecz w skórzanej pochwie ozdobionej srebrzystymi literkami jakiegoś nieznanego im alfabetu, a przez ramię przerzucił sobie wielką torbę, która przykuła uwagę naszych złodziejaszków : torby tajemniczych przybyszy z daleka na ogół były wypełnione najróżniejszymi ciekawostkami, które dało się szybko sprzedać. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a tajemniczy gość zniknął im z oczu w tłumie ludzi, którzy pędzili jak zwykle w swoje sprawy.
- Odpuśćmy dzisiaj – zaproponował Kleszcz, kopiąc puszkę po zupie pomidorowej znajdującą się na jego drodze. - Same kłopoty z tego będą.
- Chłopie! Czy ty jesteś jakiś durny? - sprzeciwił się Sylwester, zachodząc drogę koledze, ściskając go za ramiona. - To świetna okazja!
- Tak – burknął rudzielec przyzwyczajony do wybuchowości brata po fachu. - To pewnie kolejny mechanik ze złomem w...
- I kasą w torbie! - przerwał mu starszy kolega. - Nie narzekaj : idziemy! Czy ja kiedykolwiek poradziłem ci źle?
Kleszcz uśmiechnął się nieśmiało, przypominając sobie te wszystkie sytuacje, gdy Sylwester wplątał go w jakieś kłopoty, ale nie prostestował, bo czemu nie spróbować?
- Zawsze umiesz mnie przekonać – stwierdził tylko i pogłaskał Dziobokła, który wystawił opierzony łeb z
jego plecaka, by zobaczyć na własne oczy, o co tym razem sprzeczają się chłopcy.
Stworzenie wydało z siebie odgłos zbliżony do miauczenia, przymknęło żółtozielone ślepia w jakimś syngale i znów ukryło się przed światem zewnętrznym w odmętach plecaka Kleszcza.
- Facet pewnie zatrzyma się na noc w karczmie – stwierdził Sylwester, schodząc w boczną, obskurną uliczkę, gdzie raczej nikt nie mógł usłyszeć ich planów. - Obstawiam Jęczącą Sowę.
- Czemu? - zdziwił się Kleszcz, doganiając kolegę. - To brudna nora!
Bluszcz uśmiechnął się ponuro.
- Jak całe to miejsce – stwierdził, wycierając rękę o szarą bluzę. - Ale tylko oni mają reklamę tuż przed główną bramą.
Rudzielec spojrzał za siebie, by upewnić się, że nie są obserwowani, co wywołało na twarzy Sylwka uśmiech pełen... politowania?
- Spróbujemy – powiedział, zniżając głos do szeptu. - Ale jak?
- Jakoś! - wykrzyknął Sylwester, klepiąc go solidnie po ramieniu. - A teraz kończysz narzekać i idziemy!
Kleszcz wzdrygnął się, gdy usłyszał wypowiedź kolegi.
- Tylko postaraj się trochę ciszej! - skarcił go, nadrabiając kilka straconych kroków. - Idziemy tam kogoś okraść, a nie umyć okna.
***
Jęcząca Sowa była brudną i tłoczną gospodą, a określenie „nora” pasowało do niej aż nazbyt dobrze. Jej właściciel wyposażył się jednak w niezłą reklamę w strategicznym miejscu oraz wiele miejsc na nocleg o marnych warunkach, ale przyzwoitej cenie. Rzadko kręcili się tam strażnicy zajęci patrolowaniem ulic, więc często wybuchały tam najróżniejsze bijatyki z udziałem miejscowych pijaków. Tak się jednak złożyło, że przypuszczenia Sylwestra okazały się jak najbardziej trafne. Tajemniczy gość w kapturze zatrzymał się właśnie tam. Chłopcy weszli przez główne drzwi. Uderzył w nich nieprzyjemny zapach tłumu zmieszanego z... cóż, różnymi innymi zapachami jeszcze mniej przyjemnych rzeczy. Jakoś przecisnęli się przez gromadę mężczyzn z kuflami w dłoniach i dotarli do lady, gdzie nieznajomy przybysz rozmawiał z gospodarzem w białej przepoconej koszuli. Mężczyzna żwawo gestykulował przy rozmowie, a nieznajomy musiał mówić bardzo cicho, bo chłopcy nie dosłyszeli, o co takiego zapytał. Sylwek i jego rudy kolega wymienili porozumiewawcze spojrzenia. O kradzieży w tamtym momencie nie było mowy. Tak się jednak złożyło, że gdy zakapturzony facet szybkim ruchem dźwignął z ziemi ciężką torbę, wypadło z niej jakieś małe zawiniątko wielkości ludzkiej dłoni. Nie minęły dwie sekundy, a owe „coś” znajdowało się już w dłoniach Kleszcza. Nikt nie zauważył całego zdarzenia. Nieznajomy odszedł, nie zauważając straty. Chłopcy powoli udali się do drzwi, słysząc narastający gwar, który niekoniecznie im pasował. Kleszcz szybko schował zawiniątko do plecaka, starając się nie wywoływać podejrzeń żadnym gestem. Na szczęście nikt nie patrzył w ich stronę, bo wzrok wszystkich bywalców gospody skupił się na kolejnej bijatyce zawziętych miłośników tanich trunków, która rozpętała się na jej drugim końcu, więc udało im się wyjść bez większych problemów, co w owym miejscu graniczyło prawie z cudem. Gdy wyszli na zewnątrz, Sylwester zatrzasnął drzwi, odcinając panujący w środku hałas i przejął od kolegi plecak. Wyskoczył z niego Dziobokieł najwyraźniej oburzony wciskaniem go do ciasnej torby. Niebieskoczerwone piórka na jego ciele były nastroszone, dając wrażenie, że stwór jest dwa razy większy niż w rzeczywistości Zwierzak zatoczył kilka kółek na swoich długich ptasich nóżkach, skrzecząc jak poparzony, by w końcu pobiec w jedną z uliczek, zostawiając chłopców samych ze swoim znaleziskiem.
- Głupi zwierzak – mruknął Sylwek, siegając po tajemnicze zawiniątko.
- Czekaj! - powstrzymał go Kleszcz i po chwili znowu zniżył głos do szeptu. - Jeszcze ktoś nas zobaczy i się domyśli, że znowu coś ukradliśmy.
Bluszcz niechętnie przekazał zdobycz koledze, który z powrotem umieścił ją w plecaku. Już mieli się zbierać, ale...
- To właśnie oni! - dobiegł ich nienawistny, ale dobrze znajomy głos.
Jego właścicielką była korpulentna kobieta w średnim wieku, „rozmawiająca” z dwoma strażnikami wśród tłumu. Była to właścicielka jedynej cukierni w Wichrogrzbiecie : pani Berta, która słynęła z wybuchowego temperamentu i braku litości dla drobnych złodziejaszków odwiedzających czasem jej cukiernię o podejrzanie sympatycznej nazwie Roztańczona Krówka. Chłopcy przez moment stali się soplami lodu stojącymi w bezruchu, a starsza pani z wściekłością w głosie relacjonowała ostatnie wypadki strażnikom, którzy nagle wbili w nich wzrok. Kobieta co chwilę wskazywała na nich dłonią, skrzecząc gorzej niż wkurzony Dziobokieł.
- Wiejemy – szepnął Sylwester, trącając Kleszcza łokciem, być może nawet trochę za mocno, bo młodszy chłopiec skrzywił się na moment, łapiąc się za bok.
Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Rzucili się do ucieczki, nie patrząc za siebie.
- STAĆ! - dobiegły do nich krzyki, ale oni nie zwrócili na nie uwagi i pędzili już w jedną z bocznych uliczek.
- Wiedziałem, że tak będzie! - wyjąkał rudzielec, tuląc do piersi plecak. - Dokąd teraz?
Bluszcz rozejrzał się po okolicy, krople potu błyszczały na jego skroniach.
- Mur. JUŻ! - zadecydował i rzucił się biegiem, prawie wpadając na jakąś kobietę, która niosła torby wypchane zakupami.
Mijali obskurne budynki, przeskakiwali spróchniałe płoty oddzielające marne ogródki aż w końcu ich oczom ukazał się mur wyznaczający granicę miasta. Centralnie pod nim znajdowało się kilka zamkniętych straganów, gdzie handlowano mięsem i owocami. Były to tylko drewniane budy nijakiej wielkości, ale właśnie ten fakt uratował chłopców, którzy wspięli się po nich, by wskoczyć na szeroki mur.
- ANI KROKU DALEJ! - krzyknął jeden z nieznanych im strażników, który ujrzał całe zajście. - Złazić mi na dół, ale już!
- Powiedziałeś „ani kroku dalej” - powiedział nieśmiało Kleszcz, ale kolega uciszył go kładąc mu brudną dłoń centralnie na twarzy.
- Skaczemy – szepnął Sylwester, spoglądając na dół.
Mur miał dziesięć metrów. Nie było mowy o ucieczce bez szwanku, ale cóż... Nie było też czasu na rozważania. Gdy rudzielec chciał zaprotestować, Sylwester objął już go ramionami i razem rzucili się na ziemię, nie patrząc w dół. Kleszcz zacisnął powieki, ale nie poczuł uderzenia w podłoże, a uczucie „topienia się” w tkaninie! Wylądowali na płóciennym zadaszeniu jednego z wozów kupieckich! Szybko podnieśli się na nogi i wciąż trochę zszokowani zeskoczyli na dół, dysząc ciężko.
- No, dalej! - wydusił z siebie Sylwester, wskazując niewyraźnie ręką na widoczną na horyzoncie linię drzew. - Lecimy.
Kleszcz pokiwał głową, mając jednak nadzieję, że nie są już ścigani. Otwarty teren był równie nudny i szary, co ten należący do miasteczka, ale przynajmniej nie było tam brudno i nic nie śmierdziało. No chyba, że ktoś bierze zapach trawy za smród. Okolica była jednak monotonna. Trawiasta płaszczyzna, a w tle wysokie góry i gdzieś na horyzoncie coś, co mogło (i powinno) być lasem.
- Chyba sobie odpuszczą – stwierdził Kleszcz, opierając dłonie na kolanach. - Wiesz, rzadko ktokolwiek wysuwa nos poza mury.
- Oby – stwierdził Sylwester, rozglądając się. - Idziemy, nie?
Ruszyli, zostawiając Wichrogrzbiet za plecami w nadziei, że nie są ścigani. Przeczucia szczęśliwie się sprawdziły : mieszkańcy miasta rzadko wychylali głowy poza mury, więc nikt nie szedł ich śladem.
- Szkoda, że Dziobokieł nie jest z nami. - przyznał Kleszcz, przerywając monotonną ciszę.
Sylwester wzruszył ramionami, patrząc wciąż do przodu. Dalej szli w milczeniu.