Sylwester spędził następne godziny na "odkrywaniu" okolicy, czekając na zmrok, by wymknąć się w poszukiwaniu zaginionego kolegi. Jego przekonania się nie sprawdziły - nie musiał nikogo okradać, by zdobyć coś do jedzenia. Zadbała o to nowo-poznana starsza pani, która zdawała się być przeciwieństwem agresywnych staruszek z Wichrogrzbietu (tak, tam właśnie takowe żyły). Czas zajął sobie spacerowaniem szerokimi ścieżkami wioski, by wyczaić coś-niecoś, czym różniła się ona od miejsca jego urodzenia, a różnic było sporo i na ogół chyliły się one na niekorzyść brudnego miasta. Jednak w przeciwieństwie do Kleszcza, Sylwester lubił chodzić z rękami w kieszeni po zatłoczonych ulicach, kopać butelki leżące na ziemi, oglądać bijatyki na targu, narzekać na wszystko i słuchać narzekań... Miejskie życie weszło mu w krew i w przyzwyczajenia, a spokojna wioska była dla niego po prostu za cicha. Nie było nawet butelek do porozbijania. Okoliczni mieszkańcy bardzo różnili się od tych z miasta. Ze swoimi dobytkami zostaliby tam uznani za biedaków, ale w ich gronie nikt biedakiem nie był, a standard życia przewyższał ten w Wichrogrzbiecie. Sylwester nie miał jednak czasu (ani chęci) na żadne filozoficzne rozważania, bo jego umysł zajęła tajemnicza aczkolwiek dziwaczna sprawa Latającej Głowy Kota. Pomysł wciąż wydawał mu się absurdalny, ale przecież martwił się o kolegę, więc nie mógł do końca odrzucić teorii mówiącej o nietypowym potworze. Gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, był już na sto procent pewien, co zamierza zrobić. Starsza pani zaoferowała mu schronienie na noc w piwnicy, w której znajdowało się mnóstwo skrzynek najróżniejszych rozmiarów przykrytych niekiedy nieciekawie wyglądającymi płachtami. Chłopak skorzystał z okazji i rozpoczął przeszukiwanie ich w nadziei, że znajdzie coś przydatnego, co pomoże mu odzyskać Kleszcza. Po jakimś czasie przeglądania ocienionych zakamarków i rozgarniania płacht oraz podziurawionych koców natrafił na podłużne pudło, w którym znajdowała się prosta myśliwska strzelba miejscami pokryta już rdzą razem z amunicją. Nigdy w życiu nie miał czegoś takiego w rękach, więc ogarnięcie broni zajęło mu trochę czasu, a zakończyło się efektownym przestrzeleniem jakiegoś zakurzonego mebla stojącego na drugim końcu szerokiej piwnicy, który po fakcie zachwiał się dramatycznie i niemal opadł na ziemię, bo jak się okazało był przeżarty starością i spróchniały. Może nie była to broń dobrej jakości, ale na pewno stanowiła jakąś ochronę przed potworną Latającą Głową Kota. Następnie zajął się plecakiem Kleszcza i z zaskoczeniem spostrzegł, że nie ma w nim kociej figurki. Rudzielec musiał wziąć ją ze sobą! Kiedy nastał czas, narzucił na siebie płaszcz zaoferowany przez gospodynię i wymknął się z chaty, chcąc pozostać niezauważonym, by nie budzić żadnych podejrzeń. W końcu wychował się na złodzieja, a kilka dni nie mogło sprawić znaczącej różnicy w jego nawykach i zachowaniu. Sprawnie przebiegł między domostwami, by odkryć sobie prostą drogę do ocienionego lasu, który nie wyglądał zbyt zachęcająco do podjęcia jakiejkolwiek wędrówki. W rzeczywistości swoim wyglądem zdawał się takowej zabraniać. Sylwester nie miał żadnego planu, bo sam nie wiedział czego się spodziewać, a poza tym planowanie czegokolwiek nie leżało w jego nieskomplikowanej (z całym szacunkiem) naturze. Natomiast jednego był pewien - na pewno nie spodziewał się żadnej Latającej Głowy Kota, która była pomysłem tak niedorzecznym, że po prostu nie miała prawa mieć miejsca. W ogóle nawet gdyby okazało się to prawdą - jak coś takiego mogłoby wyglądać? Lecąca kulka sierści wielkości pięści dorosłego faceta? I niby to miało być niebezpieczne?
***
Nastał zmrok, a cisza przerywana była tylko dźwiękiem pękających gałązek i tuptaniem jakiś nocnych stworzeń. Sylwester zostawił wioskę za sobą, nie dbając o fakt, że przydałoby się jakoś zaznaczyć drogę, by móc ewentualnie tam wrócić. Nie doskwierał mu chłód, bo zdążył się do niego przyzwyczaić już dawno - w Wichrogrzbiecie. Z pewnością nie można powiedzieć, że zaliczał się do wprawnych i rozważnych "poszukiwaczy zaginionych kolegów". Gdyby takowy profesjonalista znalazł się w okolicy i go ujrzał, pewnie załamałby się w duchu lub chociaż nazwał go skończonym idiotą. Sylwester nie należał jednak to typu ludzi, co by się przejmowali czymkolwiek, więc po prostu szedł z naładowaną bronią w dłoniach, rozglądając się na boki. Poskręcane gałęzie w ciemności były czarne jak smoła, a przynajmniej miejscami na takie wyglądały i tylko pojedyncze promyki światła księżyca przemykały się przez korony drzew, by oświetlić mu drogę. I niby gdzie ta "Latająca Głowa..." ? - pomyślał i uśmiechnął się do siebie, zatrzymując się na chwilę, by złapać oddech, opierając się jedną dłonią o pień jakiegoś drzewa. Pokręcił głową i już miał zrobić krok do przodu, gdy nagle w ciemności ujrzał dwa świetliste punkciki zawieszone w przestrzeni. Stanął w miejscu, unosząc strzelbę w ich kierunku.
- Kim jesteś? - warknął chociaż przez moment miejscowa legenda o niedorzecznym potworze wydała mu się dziwnie prawdziwa.
Przez pierwszy moment nie usłyszał żadnej odpowiedzi aż wreszcie owe coś wydało z siebie jakiś dźwięk przypominający ciche jęknięcie lub łagodny pisk... Było jednak lepsze określenie, które pasowało do owego dźwięku - kocie miauczenie. Są takie momenty, gdy zdrowy rozsądek zawodzi i ustępuje miejsca głupim scenariuszom wymalowanym przez wybujałą wyobraźnię. To był właśnie taki moment.
- Pokaż się! - rozkazał Sylwester nerwowym głosem, czując jak przyśpiesza mu puls.
Postarał się, by zabrzmieć ostro i pewnie, ale wyszło to trochę histerycznie. Uniósł strzelbę wyżej, wciąż celując między żółte ślepia. Dłonie lekko mu drżały, co w razie konieczności utrudniłoby oddanie jakiegokolwiek strzału.
- Oddawaj mi kolegę - rzekł, ale tym razem słowa brzmiały o wiele ciszej i bardziej nerwowo niż poprzednio.
Zero reakcji poza kolejnym cichym miauknięciem. Oczy pozostawały wgapione w chłopaka, który poczuł krople zimnego potu pojawiające się na skroniach. Mimowolnie cofnął się do tyłu. Bardzo powoli. Ślepia nawet nie mrugnęły, a pozostawały nieruchome, patrząc się jakby z niemą groźbą w kierunku Sylwestra, który zaczynał tracić cierpliwość. Odchylił się z zamiarem zrobienia jeszcze jednego kroku w tył, ale tym razem napotkał opór w postaci zimnego pnia drzewa. Kurczowo wbił zmarznięte palce w korę i zacisnął powieki, szepcząc do siebie jakieś słowa, których za pewne nie znajdziecie w żadnym słowniku ze względu na fakt, że nie trafiają tam żadne wulgaryzmy. Gdy je otworzył, światełka zniknęły, jakby rozpływając się w chłodnym powietrzu. Powoli wyprostował się, patrząc na około. Ani śladu stwora. Już miał rzucić się do ucieczki, co byłoby nie do końca zgodne z jego ogólnymi założeniami, ale po chwili przypomniał sobie, w jakim celu w ogóle opuścił bezpieczną wioskę. A poza tym nawet gdyby rzeczywiście zamierzał uciekać, pewnie nie odnalazłby drogi w ciemności po wykonaniu tylu zwrotów i zmian kierunku w czasie wędrówki. Pozostało mu tylko wziąć głęboki oddech, okryć się szczelniej płaszczem i ruszyć przed siebie z nadzieją, że winę za przerażające spotkanie ponosi tylko wybujała wyobraźnia, która mimo wszystko nigdy do jego "atutów" nie należała. Była to cecha pasująca bardziej do Kleszcza. Ciekawe, co się z nim dzieje ? - pomyślał, rozglądając się nerwowo. Może jakoś dał sobie radę? A może znajdę same kości? Zacisnął zęby, wyobrażając sobie... uhh, taki scenariusz. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, gdy nagle w jego głowie pojawiła się wizja przedstawiająca jego samego... zmywającego to, co zostało z jego kolegi za pomocą mokrej ściereczki. Nie bądź durny, skarcił siebie za wyobrażenie sobie takiej opcji. On na pewno da sobie radę. Jakoś, na pewno. Przełknął ślinę, poprawiając plecak. Las z każdym krokiem do przodu robił się coraz mroczniejszy, a przynajmniej na taki wyglądał. Poskręcane konary drzew wiły się u stóp młodego wędrowcy, który nieraz potykał się i łapał równowagę, opierając się na chłodnych pniach drzew o szorstkiej korze. Czasami nad głową słyszał trzepot skrzydeł jakiegoś nocnego ptaka wyruszającego na łowy, co wprawiało go w dość nerwowy nastrój - czuł się obserwowany z różnych stron i tylko resztki rozsądku dzieliły go od strzału w pierwsze lepsze miejsce, z którego dobiegał szelest. Czemu ta noc nie może się po prostu skończyć, przemknęło mu przez myśl aż zatrzymał się w miejscu, bo zdało mu się, że coś poruszało się w pobliskich krzakach. Nie sądził, by było to coś groźniejszego niż jakaś wiewiórka lub szczur, ale dla pewności odsunął się z bronią w gotowości. Po paru sekundach ukazał mu się bardzo znajomy dziób, a potem cała reszta zwierzęcia wyskoczyła z krzaków z typowym dla niego skrzeczeniem. Proszę państwa - oto do naszej historii powraca Dziobokieł! Stworzenie podskoczyło na cienkich nóżkach ze dwa razy, by w końcu wylądować u stóp chłopaka, który pochylił się, by pogłaskać je po głowie. Odpowiedziało mu cichym mruczeniem, przechylając łeb, by ułatwić właścicielowi głaskanie.
- A gdzie jest twój pan? - zapytał Sylwester, wpatrując się w zwierzaka mimo, że na odpowiedź nie było co liczyć.
Dziobokieł skubnął rękaw jego płaszcza, nie rozdzierając go.
- Tak, wiem. Idziemy! - rzekł chłopak na pół do siebie i powoli podniósł się do pionu. - Nie ma czasu do stracenia.
No... teraz się trochę rozpisałam. Co myślicie?
piątek, 22 stycznia 2016
środa, 20 stycznia 2016
Rozdział 5
Sylwester powoli podniósł się z ziemi, by spostrzec, że jest sam. Pewnie znowu gdzieś polazł, bo obraził się za wczoraj, pomyślał i sięgnął do plecaka, równocześnie rozglądając się za Dziobokłem, którego znowu gdzieś wcięło. Promyki słońca przemykały się przez korony drzew. Był już ranek.
- Głupie zwierzę - mruknął oczywiście w kontekście pierzastego stworzenia aczkolwiek do Kleszcza także miał pewne zarzuty.
Podniósł z ziemi plecak i narzucił go sobie na plecy. Miał nadzieję, że w miarę szybko uda mu się znaleźć kolegę, bo zaczynał się robić głodny i miał w planach znalezienie jakiejś ostoi ludzkiej cywilizacji, gdzie przynajmniej dało się kogoś okraść.
- Nie dość, że tchórz, to jeszcze idiota. - stwierdził, szukając jakichkolwiek śladów zaginionego Kleszcza.
Coraz częściej dochodzili do momentów, w których nie zgadzali się ze sobą, co denerwowało Sylwestra przywykłego do wydawania poleceń młodszemu koledze, który z biegiem czasu powoli pozbywał się już naiwności. Wciąż jednak powoli.
Szukając wzrokiem jakichkolwiek śladów, natrafił na coś niepokojącego. Na korze jednego z drzew wyryty był jakiś wzór. Nie przypominał on jednak pisma, które ujrzeli po raz pierwszy podczas ich wędrówki, ale dobrze znane litery używane w Wichrogrzbiecie. Były one jednak zrobione chaotycznie - najwyraźniej nożem. I nawet Sylwester, który nie umiał czytać, mógł stwierdzić, że były one zrobione na szybko i nieschludnie. Podszedł do drzewa i dotknął wierzchem dłoni jego kory, by po chwili rozejrzeć się raz jeszcze. Jego wzrok znowu natrafiał na podobne wzory : z każdym kolejnym jeszcze bardziej chaotyczne, po jakimś czasie przestające nawet przypominać litery. Sylwester odsunął się od drzewa, wciąż nie odrywając od niego spojrzenia.
- Szukasz kolegi?
Chłopak odskoczył na bok, odwracając się gwałtownie i ujrzał kobietę w podeszłym wieku ubraną w postrzępiony płaszcz i futrzaną czapkę. Była bardzo niska - niższa od chłopaka o jakąś głowę mimo, że ten nie dorósł jeszcze do granic swoich możliwości.
- Tak - przyznał, wpatrując się w przybyszkę skołowany. - Widziałaś go?
Staruszka posłała mu ponury uśmiech i skinęła głową.
- Tak - odpowiedziała po chwili z cichym westchnieniem. - Ale to z resztą nie jest ważne.
- Jak to "nie jest ważne"!? - wykrzyknął Sylwester. - Powiedz, gdzie go widziałaś...? Coś się stało?
- Chodź ze mną do wioski - zaproponowała staruszka po chwili. - Wszystko ci wyjaśnię.
Chłopak już miał się sprzeczać, ale w końcu uznał to za durną stratę czasu i skinął głową, wyrażając zgodę.
- Zaraz, macie tu jakąś wioskę? - zapytał po chwili.
Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi, bo jego rozmówczyni żwawym jak na swój wiek krokiem kierowała już się w obranym przez siebie kierunku.
***
Sylwester z niewielkim wstydem musiał przyznać, że momentami nie nadążał za staruszką, która najwyraźniej była zaprawiona w pokonywaniu leśnego terenu. Kilka razy próbował zacząć jakąś rozmowę, ale ona zawsze odpowiadała, że dowie się wszystkiego w swoim czasie, co powoli zaczynało go zwyczajnie wkurzać.
- Daleko jeszcze? - zdecydował się zapytać.
- Nie - odpowiedziała mu, zatrzymując się na chwilę, by przyjrzeć się znakom wyrytym na drzewie. - Już niedaleko.
- Umiesz to czytać? - zapytał z zaskoczeniem.
Ona uśmiechnęła się tylko i mruknęła coś do siebie, by z powrotem ruszyć przed siebie.
Po jakimś czasie dotarły do niego odgłosy typowe dla skupiska ludności. Nie były one intensywne, jak w Wichrogrzbiecie, ale dało się dosłyszeć strzępki rozmowy, dźwięk szurania, gwar. Przyśpieszył kroku, zostawiając nowo poznaną starszą panią w tyle. Dotarli do terenu, gdzie zaczęły zanikać drzewa, dając miejsce rozległej polanie, na której znajdowały się rzędy drewnianych chat. Sylwester poczuł zaskoczenie, bo pod terminem wioska wyobrażał sobie maleńką wieś o zaledwie kilku budynkach. To miejsce wyglądało jednak na dobrze rozplanowane i zadbane. W dużej mierze różniło się także od szarego i brukowanego Wichrogrzbietu. Między chatami znajdowały się drzewa, na których niekiedy widniały drewniane budki. Mieszkańcy owej wioski składowali w nich pożywienie, chroniąc je przed leśnymi stworzeniami.
- Jesteśmy na miejscu - odezwał się z tyłu głos staruszki.
Sylwester zatrzymał się, patrząc na grupę dzieciaków w wieku przedszkolny, ganiających po polanie za skórzaną piłką. Ujrzawszy jednak przybysza, zatrzymały się i wymieniły między sobą zaciekawione spojrzenia, nieraz wskazując na niego palcami. Niczym nie różniły się od przedszkolaków z miasta, ale miały lżejsze stroje i większość z nich chodziła po trwawie boso.
- Kto to? - zapytał jeden z chłopców, przyciskając do piersi piłkę.
Wyglądał na jakieś sześć lat.
- To jest gość i nie wolno wytykać go palcami - skarciła starsza pani. - Wracajcie do zabawy!
***
Po jakimś czasie znaleźli się w jej chacie, gdzie wyraźnie świeciła bieda, ale przynajmniej nie była ona tak szara i cuchnąca jak w Wichrogrzbiecie. Sylwester cieszył się jednak, że wreszcie dotarł między cztery ściany, gdzie nikt nie mógł patrzeć na niego z niepokojem lub zaciekawieniem jak mieszkańcy wioski, których minęli po drodze. Staruszka wskazała mu miejsce przy stole.
- A więc...? - zaczął po jakimś czasie. - Obiecałaś mi, że powiesz mi, gdzie wywiało Kleszcza.
- Kleszcza? - zdziwiła się staruszka. - Dziwne imię, ale mniejsza o to... Mam jednak dla ciebie złe wieści. Twój kolega ma kłopoty.
- To wiem - niecierpliwił się Sylwester.
- W tym lesie od wielu lat grasuje bestia - powiedziała mu, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Pojawia się po nocach, szukając samotnych wędrowców włóczących się po lesie, porywa nasze owce i zdarzały się już przypadki, że ginęły i dzieci.
Tu zrobiła dramatyczną pauzę.
- Nazywamy ją Latającą Głową Kota!
- Co!? - Sylwester nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Przecież coś takiego nie ma prawa istnieć! To nawet zbyt durny pomysł na horror...
Mówiąc to, krztusił się ze śmiechu bez względu na "powagę" sytuacji.
- Widział kiedyś ktoś tę... głowę? - zapytał w końcu.
Staruszka wyglądała na zirytowaną, ale odpowiedziała :
- Nie.
- Skąd zatem te... przypuszczenia? - dopytał, nie zważając na ostry ton głosu rozmówczyni.
- Nie zostawia śladów, nigdy nie słychać jej kroków - słychać jedynie kocie miauczenie, a w ciemności błyszczą zawieszone w przestrzeni ślepia! - takie są relacje świadków, którzy przeżyli.
- Czyli... ona zabiła kogoś? - zapytał się Sylwester, w końcu obierając trochę poważniejszą postawę.
- Wiele lat temu - odpowiedziała mu jego rozmówczyni. - Od tego czasu żyjemy bardzo ostrożnie i nikt nie wychodzi sam po zmroku!
Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi, bo jego rozmówczyni żwawym jak na swój wiek krokiem kierowała już się w obranym przez siebie kierunku.
***
Sylwester z niewielkim wstydem musiał przyznać, że momentami nie nadążał za staruszką, która najwyraźniej była zaprawiona w pokonywaniu leśnego terenu. Kilka razy próbował zacząć jakąś rozmowę, ale ona zawsze odpowiadała, że dowie się wszystkiego w swoim czasie, co powoli zaczynało go zwyczajnie wkurzać.
- Daleko jeszcze? - zdecydował się zapytać.
- Nie - odpowiedziała mu, zatrzymując się na chwilę, by przyjrzeć się znakom wyrytym na drzewie. - Już niedaleko.
- Umiesz to czytać? - zapytał z zaskoczeniem.
Ona uśmiechnęła się tylko i mruknęła coś do siebie, by z powrotem ruszyć przed siebie.
Po jakimś czasie dotarły do niego odgłosy typowe dla skupiska ludności. Nie były one intensywne, jak w Wichrogrzbiecie, ale dało się dosłyszeć strzępki rozmowy, dźwięk szurania, gwar. Przyśpieszył kroku, zostawiając nowo poznaną starszą panią w tyle. Dotarli do terenu, gdzie zaczęły zanikać drzewa, dając miejsce rozległej polanie, na której znajdowały się rzędy drewnianych chat. Sylwester poczuł zaskoczenie, bo pod terminem wioska wyobrażał sobie maleńką wieś o zaledwie kilku budynkach. To miejsce wyglądało jednak na dobrze rozplanowane i zadbane. W dużej mierze różniło się także od szarego i brukowanego Wichrogrzbietu. Między chatami znajdowały się drzewa, na których niekiedy widniały drewniane budki. Mieszkańcy owej wioski składowali w nich pożywienie, chroniąc je przed leśnymi stworzeniami.
- Jesteśmy na miejscu - odezwał się z tyłu głos staruszki.
Sylwester zatrzymał się, patrząc na grupę dzieciaków w wieku przedszkolny, ganiających po polanie za skórzaną piłką. Ujrzawszy jednak przybysza, zatrzymały się i wymieniły między sobą zaciekawione spojrzenia, nieraz wskazując na niego palcami. Niczym nie różniły się od przedszkolaków z miasta, ale miały lżejsze stroje i większość z nich chodziła po trwawie boso.
- Kto to? - zapytał jeden z chłopców, przyciskając do piersi piłkę.
Wyglądał na jakieś sześć lat.
- To jest gość i nie wolno wytykać go palcami - skarciła starsza pani. - Wracajcie do zabawy!
***
Po jakimś czasie znaleźli się w jej chacie, gdzie wyraźnie świeciła bieda, ale przynajmniej nie była ona tak szara i cuchnąca jak w Wichrogrzbiecie. Sylwester cieszył się jednak, że wreszcie dotarł między cztery ściany, gdzie nikt nie mógł patrzeć na niego z niepokojem lub zaciekawieniem jak mieszkańcy wioski, których minęli po drodze. Staruszka wskazała mu miejsce przy stole.
- A więc...? - zaczął po jakimś czasie. - Obiecałaś mi, że powiesz mi, gdzie wywiało Kleszcza.
- Kleszcza? - zdziwiła się staruszka. - Dziwne imię, ale mniejsza o to... Mam jednak dla ciebie złe wieści. Twój kolega ma kłopoty.
- To wiem - niecierpliwił się Sylwester.
- W tym lesie od wielu lat grasuje bestia - powiedziała mu, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Pojawia się po nocach, szukając samotnych wędrowców włóczących się po lesie, porywa nasze owce i zdarzały się już przypadki, że ginęły i dzieci.
Tu zrobiła dramatyczną pauzę.
- Nazywamy ją Latającą Głową Kota!
- Co!? - Sylwester nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Przecież coś takiego nie ma prawa istnieć! To nawet zbyt durny pomysł na horror...
Mówiąc to, krztusił się ze śmiechu bez względu na "powagę" sytuacji.
- Widział kiedyś ktoś tę... głowę? - zapytał w końcu.
Staruszka wyglądała na zirytowaną, ale odpowiedziała :
- Nie.
- Skąd zatem te... przypuszczenia? - dopytał, nie zważając na ostry ton głosu rozmówczyni.
- Nie zostawia śladów, nigdy nie słychać jej kroków - słychać jedynie kocie miauczenie, a w ciemności błyszczą zawieszone w przestrzeni ślepia! - takie są relacje świadków, którzy przeżyli.
- Czyli... ona zabiła kogoś? - zapytał się Sylwester, w końcu obierając trochę poważniejszą postawę.
- Wiele lat temu - odpowiedziała mu jego rozmówczyni. - Od tego czasu żyjemy bardzo ostrożnie i nikt nie wychodzi sam po zmroku!
piątek, 15 stycznia 2016
Rozdział 4
Wędrówka postępowała coraz szybciej, bo chłopcy nabierali wprawy w przemierzaniu trudnego leśnego terenu, a i okolica wydawała się milsza z każdym krokiem oddalającym ich od Wichrogrzbietu. W miarę jej postępu na drzewach coraz częściej pojawiały się dziwaczne napisy pełne strzałek, cyfr i wijących się liter, których Kleszcz nie był w stanie odczytać. Miejscami pojawiały się nawet wyryte nożem obrazki przedstawiające ludziki/patyczaki najczęściej biegnące w jakimś określonym kierunku. Jednakże młodzi wędrowcy starali się tym nie przejmować. Jednak Kleszcz zatrzymywał się przy tych większych obrazkach, by przyjrzeć się im dokładniej, co Sylwester uznał po prostu za stratę czasu i głupoty. Wraz z mijającymi godzinami marszu i krótkimi przerwami na postoje minął też dzień i powoli znowu zbliżał się zmierzch, który odczuwalny był słabiej niż na równinie z powodu cieni rzucanych przez drzewa non stop. Dziobokieł co chwila odłączał się od reszty, bo "w dziczy" najwyraźniej obudziła się w nim ciągła potrzeba polowania lub ganiania za czymś. Chłopcy w końcu natrafili na niewielką leśną polanę, gdzie też postanowili zatrzymać się na noc. Sylwester wyrwał plecak Kleszcza, szukając czegoś do jedzenia, a rudzielec bez słowa poszedł szukać drewna na ognisko.
- Hej! Chleb nam się skończył! - zawołał za nim starszy kolega. - Będziemy musieli zaczepić o jakąś wioskę, by coś ukraść.
- A nie lepiej coś upolować? - rozmarzył się Kleszcz, schylając się, by podnieść z ziemi kilka suchych patyków.
- W takim razie zapytaj Dziobokła. On się na tym zna. - stwierdził Sylwester z pewną irytacją w głosie.
Odpowiedziało mu skrzeczenie zwierzaka z pobliskich krzaków, który wśród wypowiadanych słów dosłyszał swoje imię. Kleszcz westchnął cicho i z powrotem zabrał się do pracy, gdy jego kolega wylegiwał się na polanie, grzebiąc w jego plecaku. Przyklęknął na ziemi, by zebrać kolejne patyki, które były w miarę suche. Rozgarniając je, natrafił dłonią na coś, co nie pasowało do otoczenia. Omiótł palcami coś śliskiego, zimnego i podłużnego... i ostrego! Rozgarnął liście i ukazał mu się nóż. Nie przypominał w niczym noży używanych w Wichrogrzbiecie do krojenia chleba. Był dłuższy i lepiej wyważony. Pewnie służył kiedyś jakiemuś myśliwemu, pomyślał chłopiec, unosząc go, by popatrzeć dokładniej.
- Co tak powoli? Rusz się wreszcie! - zawołał go Sylwester.
- Czekaj tam! - odkrzyknął Kleszcz.
I tak nic nie robisz, dopowiedział sobie w myślach, uśmiechając się do siebie. Po chwili z krzaków wypadł na niego Dziobokieł z dziobem pokrytym świeżą krwią. Zwierzak zauważył chłopca i podbiegł do niego, trącając go bokiem. Kleszcz usiadł na ziemi, oparł się o pień drzewa i pogłaskał towarzysza, który położył głowę na jego kolanach, mrucząc coś w odpowiedzi.
- Chodźmy, jestem zmęczony. - powiedział, klepiąc przyjaciela i powoli podniósł się na nogi, co spotkało się z wyraźnym rozczarowaniem ze strony Dziobokła. - A poza tym Sylwester pewnie znowu zacznie się drzeć.
Podniósł to, co nazbierał na ognisko i skierował się na polankę, przyciskając znalezione patyki do piersi.
- Popatrz, co mam! - powiedział do Sylwestra, który siedział, obracając w palcach kocią figurkę z tajemniczą zawartością w środku.
- Świetnie - skomentował starszy kolega. - Dawaj to tutaj.
***
Rozpalili ognisko za pomocą startego krzesiwa, które kiedyś znaleźli (tak - znaleźli(!), a nie ukradli). Dziobokieł znowu gdzieś poleciał, więc zostali sami.
- Na pewno nic nie wiesz o tym swoim Mieście Inżynierów? - zagadał Sylwester.
- Coś ty, nie! Mówiłem, że tylko obiło mi się to o uszy. Słyszałem jak takie dwie starsze panie o tym rozmawiały. - tłumaczył się Kleszcz. - Czyściliśmy wtedy okna za karę za nocny włam na sklep spożywczy, pamiętasz?
Sylwester skinął głową, przypominając sobie owe wydarzenie. Kleszcz uśmiechnął się słabo.
- Coś tam pamiętam - stwierdził starszy chłopak. - Czyli... teoretycznie idziemy do miejsca, które może nie istnieć, nie?
Rudzielec jeszcze raz posłał mu nieśmiały uśmiech, równocześnie zaciskając zęby, bo poczuł się... cóż, zawstydzony?
- I tak lepiej niż gdybyśmy zostali w Wichrogrzbiecie, nie? - powiedział po chwili.
Sylwester wzruszył ramionami, co spowodowało, że Kleszczowi jakoś opadła ochota na kontynuowanie rozmowy.
- Pewnie tak - odpowiedział w końcu Sylwester. - Ej, nie obrażaj się na mnie!
- Nie obrażam się przecież - stwierdził Kleszcz, szczelniej otulając się bluzą.
***
Nie martwiąc się bezpieczeństwem, położyli się do snu. Po jakimś czasie dołączył do nich Dziobokieł po skończonych łowach, ale z jakiegoś powodu zwierzak nie mógł zasnąć i kręcił się w te i we w te, skrzecząc coś do siebie. Między innymi z tego powodu Kleszcz nie mógł zasnąć. Kilka razy próbował, licząc coś w myślach, wyobrażając sobie wymarzone Miasto Inżynierów czy recytując w głowie jakiś wierszyk, ale na nic się to nie zdawało. Czuł się dziwnie... obserwowany. Nie mogąc znieść napięcia wiszącego w powietrzu, podniósł się się z ziemi w ciszy, by nie obudzić śpiącego w najlepsze Sylwestra. Ostrożnie wysunął z plecaka znaleziony nóż, przez chwilę patrząc na niego z podziwem, sunąc palcami po gładkiej części klingi. Chłód metalu uspokajał jego nerwy. Odrywając wzrok od ostrza, rozejrzał się. Ciemność mącona tylko światłem z ogniska wydawała się spokojna tylko z pozoru. Przynajmniej takie wrażenie miał rudzielec. Uważając na śpiącego Sylwestra, postąpił kilka kroków do przodu, równocześnie szukając wzrokiem Dziobokła, którego znowu zabrakło. Już miał zamiar, by znowu położyć się i spróbować zasnąć, ale odrzucił tę myśl i postanowił, że pokręci się gdzieś w okolicy, by zabić narastający niepokój. Przez chwilę zapomniał o opcji, że lepiej nie oddalać się od ogniska, bo może okazać się to niebezpieczne, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę ostrożny charakter rudzielca. Jednak - stało się. Kleszcz nie zapomniał wprawdzie, że nie warto oddalać się za bardzo, więc zrobił tylko kilka kroków w głąb drzew otaczających polanę, które zdążył już poznać, zbierając drewno na ognisko. Czuł się zdecydowanie lepiej podczas ruchu. Powoli zaczął otrząsać się z niepokoju aż... Zatrzymał się gwałtownie i zacisnął dłoń na rękojeści noża. W mroku pośród ciemnych pni drzew na wysokości ich niższych gałęzi znajdowały się dwa żółte punkciki świecące w ciemności. Ślepia, pomyślał Kleszcz w panice, czując zimny pot na skroniach.
- K-kim jesteś? - zapytał.
Odpowiedział mu trzask pękających gałązek gdzieś z krzaków. Chłopiec gwałtownie spojrzał w bok. Wróciwszy spojrzeniem na przód w kierunku tajemniczych świateł, które w jego mniemaniu były parą oczu, z przerażeniem stwierdził, że tamte zamiast zniknąć i okazać się tylko wytworem jego wybujałej wyobraźni, zbliżyły się w jego kierunku.
- Kim jesteś? - zapytał znowu, unosząc nóż ostrzem w stronę nieprzyjaciela, jego głos drżał ze strachu.
I raz jeszcze odpowiedział mu cichy trzask.
No! Gotowe. Jakieś pytania? A może opinie? :)
- Hej! Chleb nam się skończył! - zawołał za nim starszy kolega. - Będziemy musieli zaczepić o jakąś wioskę, by coś ukraść.
- A nie lepiej coś upolować? - rozmarzył się Kleszcz, schylając się, by podnieść z ziemi kilka suchych patyków.
- W takim razie zapytaj Dziobokła. On się na tym zna. - stwierdził Sylwester z pewną irytacją w głosie.
Odpowiedziało mu skrzeczenie zwierzaka z pobliskich krzaków, który wśród wypowiadanych słów dosłyszał swoje imię. Kleszcz westchnął cicho i z powrotem zabrał się do pracy, gdy jego kolega wylegiwał się na polanie, grzebiąc w jego plecaku. Przyklęknął na ziemi, by zebrać kolejne patyki, które były w miarę suche. Rozgarniając je, natrafił dłonią na coś, co nie pasowało do otoczenia. Omiótł palcami coś śliskiego, zimnego i podłużnego... i ostrego! Rozgarnął liście i ukazał mu się nóż. Nie przypominał w niczym noży używanych w Wichrogrzbiecie do krojenia chleba. Był dłuższy i lepiej wyważony. Pewnie służył kiedyś jakiemuś myśliwemu, pomyślał chłopiec, unosząc go, by popatrzeć dokładniej.
- Co tak powoli? Rusz się wreszcie! - zawołał go Sylwester.
- Czekaj tam! - odkrzyknął Kleszcz.
I tak nic nie robisz, dopowiedział sobie w myślach, uśmiechając się do siebie. Po chwili z krzaków wypadł na niego Dziobokieł z dziobem pokrytym świeżą krwią. Zwierzak zauważył chłopca i podbiegł do niego, trącając go bokiem. Kleszcz usiadł na ziemi, oparł się o pień drzewa i pogłaskał towarzysza, który położył głowę na jego kolanach, mrucząc coś w odpowiedzi.
- Chodźmy, jestem zmęczony. - powiedział, klepiąc przyjaciela i powoli podniósł się na nogi, co spotkało się z wyraźnym rozczarowaniem ze strony Dziobokła. - A poza tym Sylwester pewnie znowu zacznie się drzeć.
Podniósł to, co nazbierał na ognisko i skierował się na polankę, przyciskając znalezione patyki do piersi.
- Popatrz, co mam! - powiedział do Sylwestra, który siedział, obracając w palcach kocią figurkę z tajemniczą zawartością w środku.
- Świetnie - skomentował starszy kolega. - Dawaj to tutaj.
***
Rozpalili ognisko za pomocą startego krzesiwa, które kiedyś znaleźli (tak - znaleźli(!), a nie ukradli). Dziobokieł znowu gdzieś poleciał, więc zostali sami.
- Na pewno nic nie wiesz o tym swoim Mieście Inżynierów? - zagadał Sylwester.
- Coś ty, nie! Mówiłem, że tylko obiło mi się to o uszy. Słyszałem jak takie dwie starsze panie o tym rozmawiały. - tłumaczył się Kleszcz. - Czyściliśmy wtedy okna za karę za nocny włam na sklep spożywczy, pamiętasz?
Sylwester skinął głową, przypominając sobie owe wydarzenie. Kleszcz uśmiechnął się słabo.
- Coś tam pamiętam - stwierdził starszy chłopak. - Czyli... teoretycznie idziemy do miejsca, które może nie istnieć, nie?
Rudzielec jeszcze raz posłał mu nieśmiały uśmiech, równocześnie zaciskając zęby, bo poczuł się... cóż, zawstydzony?
- I tak lepiej niż gdybyśmy zostali w Wichrogrzbiecie, nie? - powiedział po chwili.
Sylwester wzruszył ramionami, co spowodowało, że Kleszczowi jakoś opadła ochota na kontynuowanie rozmowy.
- Pewnie tak - odpowiedział w końcu Sylwester. - Ej, nie obrażaj się na mnie!
- Nie obrażam się przecież - stwierdził Kleszcz, szczelniej otulając się bluzą.
***
Nie martwiąc się bezpieczeństwem, położyli się do snu. Po jakimś czasie dołączył do nich Dziobokieł po skończonych łowach, ale z jakiegoś powodu zwierzak nie mógł zasnąć i kręcił się w te i we w te, skrzecząc coś do siebie. Między innymi z tego powodu Kleszcz nie mógł zasnąć. Kilka razy próbował, licząc coś w myślach, wyobrażając sobie wymarzone Miasto Inżynierów czy recytując w głowie jakiś wierszyk, ale na nic się to nie zdawało. Czuł się dziwnie... obserwowany. Nie mogąc znieść napięcia wiszącego w powietrzu, podniósł się się z ziemi w ciszy, by nie obudzić śpiącego w najlepsze Sylwestra. Ostrożnie wysunął z plecaka znaleziony nóż, przez chwilę patrząc na niego z podziwem, sunąc palcami po gładkiej części klingi. Chłód metalu uspokajał jego nerwy. Odrywając wzrok od ostrza, rozejrzał się. Ciemność mącona tylko światłem z ogniska wydawała się spokojna tylko z pozoru. Przynajmniej takie wrażenie miał rudzielec. Uważając na śpiącego Sylwestra, postąpił kilka kroków do przodu, równocześnie szukając wzrokiem Dziobokła, którego znowu zabrakło. Już miał zamiar, by znowu położyć się i spróbować zasnąć, ale odrzucił tę myśl i postanowił, że pokręci się gdzieś w okolicy, by zabić narastający niepokój. Przez chwilę zapomniał o opcji, że lepiej nie oddalać się od ogniska, bo może okazać się to niebezpieczne, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę ostrożny charakter rudzielca. Jednak - stało się. Kleszcz nie zapomniał wprawdzie, że nie warto oddalać się za bardzo, więc zrobił tylko kilka kroków w głąb drzew otaczających polanę, które zdążył już poznać, zbierając drewno na ognisko. Czuł się zdecydowanie lepiej podczas ruchu. Powoli zaczął otrząsać się z niepokoju aż... Zatrzymał się gwałtownie i zacisnął dłoń na rękojeści noża. W mroku pośród ciemnych pni drzew na wysokości ich niższych gałęzi znajdowały się dwa żółte punkciki świecące w ciemności. Ślepia, pomyślał Kleszcz w panice, czując zimny pot na skroniach.
- K-kim jesteś? - zapytał.
Odpowiedział mu trzask pękających gałązek gdzieś z krzaków. Chłopiec gwałtownie spojrzał w bok. Wróciwszy spojrzeniem na przód w kierunku tajemniczych świateł, które w jego mniemaniu były parą oczu, z przerażeniem stwierdził, że tamte zamiast zniknąć i okazać się tylko wytworem jego wybujałej wyobraźni, zbliżyły się w jego kierunku.
- Kim jesteś? - zapytał znowu, unosząc nóż ostrzem w stronę nieprzyjaciela, jego głos drżał ze strachu.
I raz jeszcze odpowiedział mu cichy trzask.
No! Gotowe. Jakieś pytania? A może opinie? :)
środa, 13 stycznia 2016
Rozdział 3
Noc
minęła zadziwiająco spokojnie – cisza przerywana tylko kilka
razy skrzeczeniem Dziobokła, którego coś ciągle zrywało ze snu
lub po prostu był zbyt wypoczęty, by zasnąć. Zrobiło się to na
tyle wkurzające, że Sylwester nie mógł się powstrzymać przed
trzepnięciem zwierzaka raz czy dwa. Kiedy pierwsze promyki słońca
zaczęły przemykać się przez splątane gałęzie drzew nad ich
głowami, zwierzak spał jak zabity.
-
Dupek – skomentował Sylwester, podnosząc się z ziemi, by po
chwili szturchnąć Kleszcza, by ten się obudził.
-
C-co? - wyjąkał rudzielec, rozglądając się.
-
Ruszaj tyłek, idziemy! - odpowiedział starszy kolega.
Kleszcz
podniósł się i usiadł, próbując otrzepać się z wszystkiego,
co poprzyczepiało mu się do bluzy w czasie snu.
Tymczasem
Dziobokieł, który wówczas nie był niczym więcej niż tylko
kłębkiem futra i piór leżącym na ziemi wydał z siebie szereg
odgłosów mających na celu zasugerowanie chłopakom, że robią za
dużo hałasu, gdy on próbuje spać.
-
Mówiłeś coś o jakimś mieście, nie? - stwierdził Sylwester,
grzebiąc w plecaku bez zwracania uwagi na zwierzaka.
-
Myślałem, że wziąłeś do za głupoty. - zdziwił się Kleszcz.
-
Masz rację – odpowiedział starszy kolega i wstał z ziemi,
klepiąc go po ramieniu. - Zbieraj się, chodźmy.
Rudzielec
wzruszył ramionami i powoli podniósł się śladem kolegi, trącając
nogą Dziobokła, by ten się obudził. Zwierzak wyraźnie
niezadowolony dał im znać, że nie ma zamiaru się ruszać, więc
Sylwester wziął go na ręce i (mimo protestów) wcisnął do
plecaka kolegi i już zamierzał się, by zasunąć zamek, ale oto dziób zwierzaka otworzył się i zanurkował w kierunku jego dłoni, by bez ostrzeżenia zatrzasnąć się na niej, wbijając ostre zęby w skórę. Chłopak wypuścił z siebie jakieś zduszone przekleństwo i cofnął rękę, a niepokorne stworzenie wbiło w niego ślepia z niewypowiedzianym wyrzutem.
- Zrozumiałem - warknął Sylwester, dając sobie spokój.
- Nie krzycz na niego - powiedział Kleszcz, głaszcząc zwierzaka po głowie.
Ten zmrużył oczy i pokornie ułożył się w plecaku na przekór temu, co wyprawiał chwilę wcześniej.
- Nie będzie cię lubił - stwierdził rudzielec, poprawiając plecak.
- Trudno - mruknął starszy kolega. - Wiesz w ogóle którędy musimy iść, by dotrzeć do tego twojego "Miasta Inżynierów"?
Nastał moment nieprzyjemnej ciszy mąconej skrzypieniem gałązek pod ich stopami.
- A skąd mam wiedzieć? - odpowiedział w końcu Kleszcz. - Tylko... eee, usłyszałem.
- Przydałbyś się na coś. Chociaż raz! - stwierdził starszy kolega głosem pełnym frustracji. - To idziemy dokądkolwiek. W końcu znajdziemy!
Rudzielec skinął głową. Poczuł się trochę zawstydzony i urażony stwierdzeniem Sylwestra, ale nie dał tego po sobie znać. W końcu takie wady ma bycie młodszym bratem (lub kolegą - jak było w tym wypadku). Pogłaskał Dziobokła po nastroszonych piórach na głowie i poprawił plecak na ramionach, by nie przeszkadzał w wędrówce. Super, zaczęli iść "dokądkolwiek". Na pewno daleko zajdziemy, pomyślał Kleszcz, ale słaby humor szybko opadł i ustąpił, gdy wrócił wspomnieniami do kartki wciśniętej do kociej figurki, która wciąż była w jego plecaku. O Mieście Inżynierów zasłyszał przypadkiem i nie dałby głowy, że owa plotka na sto procent okaże się prawdą, ale w głębi duszy wiedział, że kod zapisany na kartce rzeczywiście może zaprowadzić ich w jakieś ciekawe miejsce. Czy w dobrym sensie ciekawe - to już pojęcie względne. Wszystko miało okazać się w najbliższej przyszłości.
***
Leśny krajobraz okazał się równie monotonny, co trawiasta równina czy nawet niektóre części Wichrogrzbietu. Jednakże wpadł im w gust o wiele mocniej niż dwie wyżej wymienione opcje. Po pierwsze - w powietrzu nie unosił się tak przykry i nieprzyjemny zapach jak w mieście, a po drugie - poczuli zew zbliżającej się przygody. Dziobokieł szybko wymknął się z plecaka, by pokonywać odległość na własnych nogach, co wbrew pozorom czynił bardzo sprawnie i zręcznie, dając sobie radę z wystającymi korzeniami drzew i innymi przeszkodami. Będąc zwierzęciem równinnym, zaskoczył chłopców swoim przystosowaniem. Odważę się nawet powiedzieć, że radził sobie lepiej niż oni. Kleszcz nieraz zaliczył wywrotkę, a Sylwek całe ręce miał podrapane od odgarniania gałęzi. Chłopcy byli jednak zbyt podekscytowani faktem, że Wichrogrzbiet pozostawili za sobą i czeka ich nowa przyszłość. Nie imało się ich zmęczenie ani narzekanie chociaż minęło jeszcze dużo czasu zanim wędrówka zaczęła iść im o poziom szybciej niż ślamazarnie. Okolica wraz z postępem wędrówki wydawała się coraz bardziej zachęcająca. Brudnoszary brąz i niekiedy nawet czerń ustąpiły, dając miejsce zieleni. Kilka razy zdarzyło im się ujrzeć ptaki siedzące na gałęziach drzew. Różniły się one jednak od tych spotykanych wcześniej - miały kolorowe pióra, nawet ich skrzeczenie, świergot czy krakanie (jakkolwiek wolicie nazywać odgłosy wydawane przez ptactwo) nie wydawało się tak smutne czy nawet nienawistne.
- Popatrz tu, Sylwester! - przerwał ciszę Kleszcz, wskazując na jedno z drzew o szerokim pniu.
Starszy kolega zatrzymał się i powoli skierował się do drzewa.
- Co? - zapytał.
- Popatrz, tu coś jest napisane! - stwierdził Kleszcz, dotykając rośliny.
Rzeczywiście. Na pniu drzewa widniał napis najpewniej wyryty nożem. Rudzielec jednak nie był w stanie go przeczytać, bo był to inny alfabet - nieużywany w Wichrogrzbiecie.
- Myślisz, że ktoś tu mieszka? - zapytał po chwili.
W jego głosie dało czuć się niepokój.
- No i co? - prychnął Sylwester, opierając się o drzewo. - Fakt, że powycinał jakieś napisy na drzewie ma nas wystraszyć? Śmiało, nie możesz bać się wszystkiego!
- Ja nie boję się wszystkiego! - zaprzeczył Kleszcz. - A to... to może być przecież coś ważnego.
- Ok, będziemy uważać. - przyznał w końcu Sylwester. - Zadowala to pana?
Kleszcz mruknął coś pod nosem, wracając spojrzeniem do tajemniczych napisów. Wśród nich zdołał ujrzeć kilka strzałek. A może to drogowskaz, pomyślał wciąż niepewny.
- Chodźmy! - przyznał w końcu.
Po chwili podbiegł do nich Dziobokieł z upolowaną jaszczurką zwisającą z dzioba. Zwierzak zatrzymał się i spojrzał na nich z politowaniem, by znowu rzucić się gdzieś w krzaki.
Jak? Podoba Wam się? Macie jakieś sugestie, uwagi...? :) Dzięki za uwagę!
- Zrozumiałem - warknął Sylwester, dając sobie spokój.
- Nie krzycz na niego - powiedział Kleszcz, głaszcząc zwierzaka po głowie.
Ten zmrużył oczy i pokornie ułożył się w plecaku na przekór temu, co wyprawiał chwilę wcześniej.
- Nie będzie cię lubił - stwierdził rudzielec, poprawiając plecak.
- Trudno - mruknął starszy kolega. - Wiesz w ogóle którędy musimy iść, by dotrzeć do tego twojego "Miasta Inżynierów"?
Nastał moment nieprzyjemnej ciszy mąconej skrzypieniem gałązek pod ich stopami.
- A skąd mam wiedzieć? - odpowiedział w końcu Kleszcz. - Tylko... eee, usłyszałem.
- Przydałbyś się na coś. Chociaż raz! - stwierdził starszy kolega głosem pełnym frustracji. - To idziemy dokądkolwiek. W końcu znajdziemy!
Rudzielec skinął głową. Poczuł się trochę zawstydzony i urażony stwierdzeniem Sylwestra, ale nie dał tego po sobie znać. W końcu takie wady ma bycie młodszym bratem (lub kolegą - jak było w tym wypadku). Pogłaskał Dziobokła po nastroszonych piórach na głowie i poprawił plecak na ramionach, by nie przeszkadzał w wędrówce. Super, zaczęli iść "dokądkolwiek". Na pewno daleko zajdziemy, pomyślał Kleszcz, ale słaby humor szybko opadł i ustąpił, gdy wrócił wspomnieniami do kartki wciśniętej do kociej figurki, która wciąż była w jego plecaku. O Mieście Inżynierów zasłyszał przypadkiem i nie dałby głowy, że owa plotka na sto procent okaże się prawdą, ale w głębi duszy wiedział, że kod zapisany na kartce rzeczywiście może zaprowadzić ich w jakieś ciekawe miejsce. Czy w dobrym sensie ciekawe - to już pojęcie względne. Wszystko miało okazać się w najbliższej przyszłości.
***
Leśny krajobraz okazał się równie monotonny, co trawiasta równina czy nawet niektóre części Wichrogrzbietu. Jednakże wpadł im w gust o wiele mocniej niż dwie wyżej wymienione opcje. Po pierwsze - w powietrzu nie unosił się tak przykry i nieprzyjemny zapach jak w mieście, a po drugie - poczuli zew zbliżającej się przygody. Dziobokieł szybko wymknął się z plecaka, by pokonywać odległość na własnych nogach, co wbrew pozorom czynił bardzo sprawnie i zręcznie, dając sobie radę z wystającymi korzeniami drzew i innymi przeszkodami. Będąc zwierzęciem równinnym, zaskoczył chłopców swoim przystosowaniem. Odważę się nawet powiedzieć, że radził sobie lepiej niż oni. Kleszcz nieraz zaliczył wywrotkę, a Sylwek całe ręce miał podrapane od odgarniania gałęzi. Chłopcy byli jednak zbyt podekscytowani faktem, że Wichrogrzbiet pozostawili za sobą i czeka ich nowa przyszłość. Nie imało się ich zmęczenie ani narzekanie chociaż minęło jeszcze dużo czasu zanim wędrówka zaczęła iść im o poziom szybciej niż ślamazarnie. Okolica wraz z postępem wędrówki wydawała się coraz bardziej zachęcająca. Brudnoszary brąz i niekiedy nawet czerń ustąpiły, dając miejsce zieleni. Kilka razy zdarzyło im się ujrzeć ptaki siedzące na gałęziach drzew. Różniły się one jednak od tych spotykanych wcześniej - miały kolorowe pióra, nawet ich skrzeczenie, świergot czy krakanie (jakkolwiek wolicie nazywać odgłosy wydawane przez ptactwo) nie wydawało się tak smutne czy nawet nienawistne.
- Popatrz tu, Sylwester! - przerwał ciszę Kleszcz, wskazując na jedno z drzew o szerokim pniu.
Starszy kolega zatrzymał się i powoli skierował się do drzewa.
- Co? - zapytał.
- Popatrz, tu coś jest napisane! - stwierdził Kleszcz, dotykając rośliny.
Rzeczywiście. Na pniu drzewa widniał napis najpewniej wyryty nożem. Rudzielec jednak nie był w stanie go przeczytać, bo był to inny alfabet - nieużywany w Wichrogrzbiecie.
- Myślisz, że ktoś tu mieszka? - zapytał po chwili.
W jego głosie dało czuć się niepokój.
- No i co? - prychnął Sylwester, opierając się o drzewo. - Fakt, że powycinał jakieś napisy na drzewie ma nas wystraszyć? Śmiało, nie możesz bać się wszystkiego!
- Ja nie boję się wszystkiego! - zaprzeczył Kleszcz. - A to... to może być przecież coś ważnego.
- Ok, będziemy uważać. - przyznał w końcu Sylwester. - Zadowala to pana?
Kleszcz mruknął coś pod nosem, wracając spojrzeniem do tajemniczych napisów. Wśród nich zdołał ujrzeć kilka strzałek. A może to drogowskaz, pomyślał wciąż niepewny.
- Chodźmy! - przyznał w końcu.
Po chwili podbiegł do nich Dziobokieł z upolowaną jaszczurką zwisającą z dzioba. Zwierzak zatrzymał się i spojrzał na nich z politowaniem, by znowu rzucić się gdzieś w krzaki.
Jak? Podoba Wam się? Macie jakieś sugestie, uwagi...? :) Dzięki za uwagę!
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Rozdział 2
Zatrzymali
się na postój, gdy oddalili się od miasta, a słońce już dawno
schowało się, dając miejsce księżycowi. Za nocleg posłużył im
stos złomu o setkach wystających poskręcanych kabli – nie
zniechęciło to jednak chłopców. Sterta dawała jakąśtam ochronę
lub przynajmniej jej wrażenie. Na trawie walało się kilka odłamków
drewna, więc pozbierali je i rozpalili ognisko za pomocą
zapalniczki („znalezionej” niegdyś w torebce jednej z
mieszczanek).
-
Co teraz? - zapytał ponuro Kleszcz, bawiąc się znalezionym
kamykiem.
Sylwester
przez chwilę tępo gapił się w ognisko, nie mówiąc ani słowa.
Nawet on nie potrafił ukryć zmartwienia choć na ogół był typem,
który do zmartwień skłonny nie był.
-
Spójrzmy chociaż na to, co złapaliśmy. - zaproponował w końcu,
wskazując na plecak Kleszcza.
Rudzielec
pokiwał głową i rozpiął go, by wyciągnąć małe, ale dość
ciężkie zawiniątko. Drżącymi dłońmi rozgarnął materiał, a
ich oczom ukazała się niewielka figurka przedstawiająca kota
śpiącego z głową wspartą na wyciągniętych przednich łapach.
Rzeźbiona sierść zwierzaka lśniła w blasku płomieni żółtawym
kolorem.
-
Tylko to? - zdziwił się Sylwester.
W
jego głosie dało się słyszeć irytację.
-
Noo... tak. - odpowiedział niemrawo Kleszcz, obracając przedmiot w
dłoni. - Może... jest coś warte?
Nagle
dało się słyszeć głośne chrupnięcie. Rudzielec odsunął od
siebie figurkę jakby ta parzyła.
-
Co ty najlepszego zrobiłeś!? - warknął Sylwester, patrząc na
główkę figurki oderwaną od reszty, która potoczyła się mu
wprost pod nogi.
-
Ja... - Kleszcz z przerażeniem patrzył na swoje dzieło. - Patrz!
Tutaj jest jakiś papierek!
Rzeczywiście,
głowa była odczepiana, a figurka była pusta w środku. Ktoś
wetknął tam jakąś karteczkę. Rudzielec już chciał się za nią
zabrać, ale Sylwester natychmiast wyrwał mu z dłoni resztę
figurki i szybko wyrwał ze środka papierek zwinięty w rulonik, by
rozwinąć go i podstawić bliżej światła.
-
Weź... przeczytaj to! - podał karteczkę Kleszczowi.
Sylwester
nie umiał czytać – w przeciwieństwie do młodszego kolegi.
-
To jakiś bezsens! - stwierdził rudzielec po próbie odczytania
dziwnego, ale schludnego pisma. - Lub jakiś kod. Przypadkowe cyfry.
-
Przeczytaj na głos – zachęcał go Sylwester. - Śmiało!
-
No, dobra. - zgodził się Kleszcz i zaczął czytać. - Siedem,
dwa, cztery, cztery...
Na
skrawku papieru aż roiło się od cyferek, więc przeczytanie ich
wszystkich zajęło chłopcu sporo czasu. Natomiast Sylwester zaczął
rozglądać się na boki, bo wydawało mu się przez chwilę, że
słyszy coś na kształ kroków lub szczęku metalu.
-
Osiem, dwa, trzy, sześć...-
powoli zbliżał się do końca. - Jeden, pięć!
ŁUP!
Tym
razem szczęk metalu był na tyle wyraźny, że chłopcy natomiast
zerwali się na równe nogi, patrząc w górę. Na wielkiej stercie
złomu leżał robot. Miejscami pokryty był rdzą, ale wciąż dało
się ujrzeć żółtawą i czerwoną farbę. Maszyna zastygła w
bezruchu z metalowymi łapami wyciągniętymi ku nim. Było na nich
widać zaschniętą krew... Robot próbował doczołgać się do nich
po stercie i ich zabić. Chłopcy nieraz słyszeli niewiarygodne
opowieści o maszynach z wadliwym oprogramowaniem, które sprawiało,
że te „buntowały się” i zaczynały nieść popłoch wśród
ludzi. Maszyna zrobiona była na kształt człowieka. Przez chwilę
wydawało im się nawet, że przygląda im się dwoje czerwonych
ślepii – w rzeczywistości były to tylko dwa wymalowane okręgi
dające wrażenie gapienia się.
-
To... - wyjąkał Kleszcz, głos mu się łamał, by po chwili
przerodzić się w krzyk. - Chciało NAS ZABIĆ!
-
Ale nie zabiło – powiedział cicho Sylwester, przystawiając
drżącą dłoń do metalowej głowy stwora.
Metal
wciąż był nagrzany i przez chwilę wydawało mu się, że lekko
drżał.
-
Chyba się wyłączył – stwierdził Kleszcz, uspokajając się po
dłuższej chwili.
-
Lepiej stąd odejść – powiedział Sylwester, kładąc mu dłoń
na ramieniu.
Chłopcy
powoli odwrócili się z zamiarem zagaszenia ogniska. Nagle z
„wyłączonej” maszyny wydobyła się seria trzasków i innych
nieokreślonych dźwięków. Odwrócili się gwałtownie, by stanąć
w miejscu jak dwa sople lodu, gapiąc się z przerażeniem na
metalowe stworzenie.
-
Osiem, sześć, cztery, dziewieć, dwa, dwa, dziewięć, jeden, pięć.
- powtórzyła maszyna, powtarzając literki z kartki wetkniętej do
kociej figurki. -
RESTART, ŁADOWANIE SYSTEMU...
-
Co to za bzdury? - zdziwił się Sylwester, cofając się kilka
kroków.
-
Ciesz się, że już nie chce nas zabić. - szepnął Kleszcz. -
Chyba.
Maszyna
zaczęła intensywnie drżeć, zsunęła się ze sterty złomu, by po
chwili stanąć im naprzeciwko.
-
Proszę o wydanie rozkazu –
powiedziała, wyciągając metalowe łapska ku nim. - Kod
dostępu... aktywowany.
-
To
był „kod dostępu”! Na tej karteczce! - powiedział Kleszcz. -
Naprawiliśmy go!
-
Ale jakim cudem ten kod znajdował się w tej figurce? - powiedział
Sylwester, śmiało podchodząc do maszyny. - Może reczywiście jest
coś warta!
-
Uratowało nam życie – przypomniał Kleszcz. - Co my teraz z nim
zrobimy?
Rudzielec
wskazał ręką na robota. Wciąż miał opory przed podejściem
bliżej, by go dotknąć, ale nie słychać było strachu w jego
głosie.
-
Proszę o wydanie rozkazu –
odezwała się maszyna tępym głosem.
-
No, dobra! - powiedział Sylwester pewnym głosem. - Zrób dwa kroki
w przód!
-
Komenda nie znana
systemowi –
wypowiedziała maszyna, z powrotem zaczynając drżeć. - Proszę
o wydanie rozkazu.
-
W
tył? - zaproponował Kleszcz, ale efekt był podobny.
Chłopców
znowu spotkało rozczarowanie.
-
To jakiś złom! Zostawmy go tutaj. - zadecydował Sylwester i
schylił się, by podnieść dwie części kociej figurki, które
walały się na ziemi obok niedogaszonego ogniska.
-
Wsuń tu tę karteczkę. Nie możemy jej zgubić. - powiedział do
młodszego kolegi. - Idziemy!
-
A on? - zapytał Kleszcz, wskazując dłonią na maszynę, przez
którą przeszła kolejna fala drżenia.
***
Po
jakimś czasie chłopcy ruszyli w dalszą drogę, zostawiając robota
w tyle. Byli jednak zadowoleni z ciekawego znaleziska, które dawało
im pewne poczucie bezpieczeństwa. Szli w milczeniu, mając przed
sobą pasmo drzew, do którego było już niedaleko. Drzewa miały
podobny poszarzały kolor, co cała okolica, ale stanowiły jakieś
urozmaicenie.
-
Może znajdziemy kogoś, kto będzie wiedział, o co chodzi z tym
kodem? - zapytał Kleszcz, przerywając monotonną ciszę.
Okolica
sprzyjała markotnym humorom. Wszędzie tylko poszarzała trawa,
zdarzały się sterty metalu, w tle góry i na horyzoncie las.
-
Kogo? - westchnął Sylwester, spoglądając przed siebie. - I co?
Wyda się, że to ukradliśmy.
-
Może to jest tego warte? Wiesz, te metalowe potwory zabijają ludzi,
nie? - stwierdził Kleszcz, poprawiając plecak.
Sylwester
kopnął jakiś kamyk znajdujący się na jego drodze i wymamrotał
coś do siebie, by po chwili spojrzeć na młodszego kolegę.
-
A może to nie jest jakiś ważny kod? Może wyłączał tylko
tamtego? - stwierdził, wzruszając ramionami.
-
Naprawdę myślisz, że mieliśmy takie szczęście? Coś ty! To musi
być coś ważnego.
- stwierdził rudzielec.
-
Może masz rację – zgodził się w końcu starszy kolega. - Ale
dokąd mielibyśmy pójść?
-
Słyszałem jak jakieś dwie staruszki gadały coś o „Mieście
Inżynierów”. - zasugerował Kleszcz niepewnym głosem.
-
To bajki – stwierdził Sylwester obojętnym tonem.
Rudzielec
westchnął cicho i dalej szli, nie odzywając się. Wkrótce dotarli
na miejsce, a „mur” drzew pojawił się zaledwie kilka metrów
przed nimi. Mozolna wędrówka przez równinę skończyła się na
rzecz przedzierania się przez las, który w żadnym przypadku nie
wyglądał gościnnie. Poskręcane konary drzew miały ciemnobrązową
barwę, która miejscami zdawała się przechodzić w czerń. Rosły
one gęsto – tak, że wędrówka sprawiała trudność. Chłopcy
nie zamierzali jednak zawrócić. Pierwszy poszedł Sylwester,
zasłaniając twarz przed nieprzyjaznymi gałęziami, które tylko
czekały, by wybić oko komuś nieostrożnemu. Kleszcz poszedł po
dłuższym wahaniu. Oboje byli jednak szczęśliwi, że zostawili
szarawą równinę za sobą i Wichrogrzbiet nie świecił im już na
horyzoncie. Droga była problematyczna. Wiszące gałęzie,
poskręcane konary i odgłosy przyprawiające o niepokój wcale nie
polepszały sprawy. Patyki trzaskały pod ich stopami tak, że co
chwila dla bezpieczeństwa rozglądali się wkoło, by sprawdzić czy
aby na pewno nie są sami. Nie można jednak przesadzać w tym
narzekaniu. Okolica może i była ciemna i szorstka, ale niewiele
bardziej niż Wichrogrzbiet po zmroku. Gdzieniegdzie na wysokich
gałęziach drzew przesiadywało ptactwo o szarych smutnych barwach.
Gapiły się one z wysokości na przechodzących, krakając cicho.
Nie były one jednak wrogo nastawione do przybyszy. Patrzyły na nich
z ciekawością, zastanawiając się pewnie, co skłoniło ludzi do
wyjścia z miasta, co (jeśli chodzi o mieszkańców Wichrogrzbietu)
zdarzało się wyjątkowo rzadko. Okolica sprzyjała milczeniu, ale
chłopcy postanowili je zgaścić rozmową.
-
Ciekawe dokąd dojdziemy – powiedział Sylwester, rozglądając
się. - Ciemno tu.
-
Przyśpieszmy może? - zaproponował Kleszcz, a w jego głosie znowu
dało się słyszeć nutkę strachu. - Wydawało mi się, że coś
słyszałem.
-
Dobrze, że tylko wydawało. - stwierdził starszy kolega, ale
po paru sekundach zamilkł, a pełen politowania uśmieszek zniknął
mu z twarzy. - Zaraz! Rzeczywiście!
Ciche
pac-pac i delikatny trzask pękających gałązek dobiegał z
pobliskich krzaków. Chłopcy stanęli w bezruchu. Wkrótce z
kryjówki wyłonił się opierzony łeb.
-
Dziobokieł! - krzyknął Kleszcz uradowany i podbiegł do zwierzaka,
który stanął naprzeciwko nich.
-
Super, będzie co jeść. - stwierdził Sylwester żartobliwym tonem
ruszył za kolegą.
Stworzenie
wyglądało na uradowane. Podskakiwało w miejscu, by po chwili
zacząć zataczać kółka w biegu, patrząc na swoich właścicieli
z radością wymalowaną na dziobie, na którym widać było
leciutkie smugi zaschniętej krwi - zwierzak polował. Szczęśliwy
moment zmotywował chłopców do podjęcia decyzji o parogodzinnym
odpoczynku. Kleszcz wygrzebał dwa kawałki chleba z dna plecaka i
podał jeden z nich koledze, gdy wyskrobał coś dla Dziobokła,
zdziwił się, bo zwierzak nie przyjął jedzenia, a pobiegł gdzieś
w leśny gąszcz, by po jakimś czasie wrócić ze świeższymi
śladami krwi na dziobie.
-
Nabiera wprawy – skomentował Sylwester, jego głos zmącony, bo
wciąż przeżuwał.
Kleszcz
podrapał zwierzaka po głowie, ten wydał z siebie pomruk pełen
zadowolenia, mrużąc dziwaczne oczy. Tymczasem szybko nadchodził
zmierzch, chłopcy zarazykowali i rozpalili ognisko. W blasku
tańczących płomieni Kleszcz obserował ukradzioną figurkę w
zamyśleniu, a Sylwester, nie robiąc sobie nic z niepokojących
odgłosów leśnych stworów, położył się z głową na jednym z
wystających korzeni i zasnął, gadając przez sen jakieś głupoty.
Rudzielec długo jednak nie mógł zasnąć, a gdy w końcu to
nastąpiło śnił niespokojne wizje, przez które przewijał się
kod odczytany ze skrawka papieru wciśniętego w figurkę.
Skąd się wzięły wszystkie głupoty?
Otóż... cały projekt miał być na początku komiksem, a tam normy są sto razy luźniejsze, więc nie dziwcie się dlaczego tak bardzo przesadzam i momentami "kuleję". :) Piszę z zamierzaniem, że mogę kogoś rozśmieszyć. Co jakiś czas pojawią się tu równie kulawe ilustracje. Miłego czytania!
Rozdział 1 razem z kulawym wstępem
To
miał być kolejny zwyczajny dzień, których w jego życiu było
wówczas aż zbyt wiele. Mieszkał w Wichrogrzbiecie : brudnej, ale
dobrze prosperującej miejscowości znajdującej się gdzieś na
jałowym pustkowiu z zaledwie kilkoma skupiskami drzew otoczonym
skalistymi górami z prawie każdej strony zwanym Wichrami. Nie,
nie była to drewniana wioseczka – bardziej zatłoczone i ponure
miasteczko, gdzie padało aż nazbyt często, a o wiele rzadziej dało
się ujrzeć uśmiechnięte twarze jego mieszkańców, którzy z
biegiem czasu musieli przywyknąć do ponurej i monotonnej atmosfery
unoszącej się w powietrzu razem z dymem pochodzącym z setek
Wichrogrzbietowych kominów. Co jednak sprawiało, że ludność z
całej okolicy ciągnęła do tego nieprzyjemnego miejsca?
Wichrogrzbiet posiadał rozbudowany kompleks murów, umocnień,
drutów kolczastych i wieżyczek strzelniczych, które zapewniały
względne bezpieczeństwo jego mieszkańcom. A było się przed czym
bronić... Wichry zamieszkiwali nie tylko ludzie, ale i setki dzikich
bestii i zbuntowanych wadliwych robotów, które wymknęły się spod
kontroli swoich twórców i zaczęły grasować „na dziko”.
Wróćmy jednak do naszego bohatera. Najpierw wypadałoby go
przedstawić. Niestety następuje tu kontynuacja stereotypu, który
głosi, że większość bohaterów literackich pochodzi z
sierocińca. Tak, Sylwester nigdy nie znał swoich rodziców. Był
trochę specyficzną osobą – kolejny książkowy stereotyp :
bohater zawsze musi się wyróżniać. Nie myślcie jednak sobie, że
chłopak wyróżniał się w pozytwnym znaczeniu (pozytywne=pojęcie
względne). Nie, nie, nie! Jego „kariera bohatera” zaczęła się
w dość mizerny sposób. Sylwek „trudnił się” złodziejstwem
razem z kiloma kolegami, którzy także nie mogli się pochwalić
innymi osiągnięciami. Wśród nich był jego najbliższy przyjaciel
nazywany przez innych Kleszczem – miał być to złośliwy przytyk
odnoszący się do niskiego wzrostu rudzielca, ale najwidoczniej nie
spełnił oczekiwania swoich twórców. Chłopiec polubił przydomek
i używał go nawet częściej niż swojego prawdziwego imienia,
które brzmiało Żbik. Chłopcy na ogół nie odstępowali się na
krok, a ich przyjaźń przekształciła się w braterstwo.W ich
ekipie znajdował się także Dziobokieł : istota z lekka podobna do
strusia, ale o wiele mniejsza i bardziej owłosiona niż opierzona o
puszystym ogonie w barwie czerwonej z lśniąconiebieskimi piórkami
po bokach i wyposażonym w szereg ostrych kłów dziobie. Stworzenie
cechowało się niebywałą szybkością i tchórzostwem. Chłopcy
traktowali je jako „uroczego” pupilka. Jednakże spokój nie mógł
trwać wiecznie... Pewnego dnia chłopcy wyruszyli na łowy.
Od razu ostrzegę – nie! Oni nie byli bandziorami! Nie myślcie, że
mam ochotę na prowadzenie bandziorów przez całą moją opowieść.
Musieli kraść, by przeżyć, bo w sierocińcu nigdy nie starczało
dla wszystkich, a tak się właśnie zdarzyło, że tymi ostatnimi z
szeregu byli właśnie oni. Nie, nie będzie to kolejna historia o
„biednych dzieciach” wychowanych w męce i rozpaczy. Oni radzili
sobie jakośtam, ale radzili sobie. Postanowili wziąć sprawy we
własne ręce i zająć się samodzielnym zdobywaniem środków do
życia chociaż ich sposób był nieuczciwy. Wróćmy jednak do
naszej opowieści. Pewnego dnia chłopcy spostrzegli na ulicy dziwną
osobę odznaczającą się bardzo wysokim wzrostem przy niskich i
przysadzistych mieszkańcach Wichrogrzbietu. Nie zdołali ujrzeć
wówczas jego twarzy, bo zarzucił kaptur na głowę, a prawie całe
ciało okrywał mu ciemnozielony połatany płaszcz. U jego pasa
wisiał długi miecz w skórzanej pochwie ozdobionej srebrzystymi
literkami jakiegoś nieznanego im alfabetu, a przez ramię przerzucił
sobie wielką torbę, która przykuła uwagę naszych złodziejaszków
: torby tajemniczych przybyszy z daleka na ogół były wypełnione
najróżniejszymi ciekawostkami, które dało się szybko sprzedać.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a tajemniczy gość zniknął
im z oczu w tłumie ludzi, którzy pędzili jak zwykle w swoje
sprawy.
-
Odpuśćmy dzisiaj – zaproponował Kleszcz, kopiąc puszkę po
zupie pomidorowej znajdującą się na jego drodze. - Same kłopoty z
tego będą.
-
Chłopie! Czy ty jesteś jakiś durny? - sprzeciwił się Sylwester,
zachodząc drogę koledze, ściskając go za ramiona. - To świetna
okazja!
-
Tak – burknął rudzielec przyzwyczajony do wybuchowości brata po
fachu. - To pewnie kolejny mechanik ze złomem w...
-
I kasą w torbie! - przerwał mu starszy kolega. - Nie narzekaj :
idziemy! Czy ja kiedykolwiek poradziłem ci źle?
Kleszcz
uśmiechnął się nieśmiało, przypominając sobie te wszystkie
sytuacje, gdy Sylwester wplątał go w jakieś kłopoty, ale nie
prostestował, bo czemu nie spróbować?
-
Zawsze umiesz mnie przekonać – stwierdził tylko i pogłaskał
Dziobokła, który wystawił opierzony łeb z
jego
plecaka, by zobaczyć na własne oczy, o co tym razem sprzeczają się
chłopcy.
Stworzenie
wydało z siebie odgłos zbliżony do miauczenia, przymknęło
żółtozielone ślepia w jakimś syngale i znów ukryło się przed
światem zewnętrznym w odmętach plecaka Kleszcza.
-
Facet pewnie zatrzyma się na noc w karczmie – stwierdził
Sylwester, schodząc w boczną, obskurną uliczkę, gdzie raczej nikt
nie mógł usłyszeć ich planów. - Obstawiam Jęczącą Sowę.
-
Czemu? - zdziwił się Kleszcz, doganiając kolegę. - To brudna
nora!
Bluszcz
uśmiechnął się ponuro.
-
Jak całe to miejsce – stwierdził, wycierając rękę o szarą
bluzę. - Ale tylko oni mają reklamę tuż przed główną bramą.
Rudzielec
spojrzał za siebie, by upewnić się, że nie są obserwowani, co
wywołało na twarzy Sylwka uśmiech pełen... politowania?
-
Spróbujemy – powiedział, zniżając głos do szeptu. - Ale jak?
-
Jakoś! - wykrzyknął Sylwester, klepiąc go solidnie po ramieniu. -
A teraz kończysz narzekać i idziemy!
Kleszcz
wzdrygnął się, gdy usłyszał wypowiedź kolegi.
-
Tylko postaraj się trochę ciszej!
- skarcił go, nadrabiając kilka straconych kroków. - Idziemy tam
kogoś okraść, a nie umyć okna.
***
Jęcząca
Sowa była brudną i tłoczną gospodą, a określenie „nora”
pasowało do niej aż nazbyt dobrze. Jej właściciel wyposażył się
jednak w niezłą reklamę w strategicznym miejscu oraz wiele miejsc
na nocleg o marnych warunkach, ale przyzwoitej cenie. Rzadko kręcili
się tam strażnicy zajęci patrolowaniem ulic, więc często
wybuchały tam najróżniejsze bijatyki z udziałem miejscowych
pijaków. Tak się jednak złożyło, że przypuszczenia Sylwestra
okazały się jak najbardziej trafne. Tajemniczy gość w kapturze
zatrzymał się właśnie tam. Chłopcy weszli przez główne drzwi.
Uderzył w nich nieprzyjemny zapach tłumu zmieszanego z... cóż,
różnymi innymi zapachami jeszcze mniej przyjemnych rzeczy. Jakoś
przecisnęli się przez gromadę mężczyzn z kuflami w dłoniach i
dotarli do lady, gdzie nieznajomy przybysz rozmawiał z gospodarzem w
białej przepoconej koszuli. Mężczyzna żwawo gestykulował przy
rozmowie, a nieznajomy musiał mówić bardzo cicho, bo chłopcy nie
dosłyszeli, o co takiego zapytał. Sylwek i jego rudy kolega
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. O kradzieży w tamtym momencie
nie było mowy. Tak się jednak złożyło, że gdy zakapturzony
facet szybkim ruchem dźwignął z ziemi ciężką torbę, wypadło z
niej jakieś małe zawiniątko wielkości ludzkiej dłoni. Nie minęły
dwie sekundy, a owe „coś” znajdowało się już w dłoniach
Kleszcza. Nikt nie zauważył całego zdarzenia. Nieznajomy odszedł,
nie zauważając straty. Chłopcy powoli udali się do drzwi, słysząc
narastający gwar, który niekoniecznie im pasował. Kleszcz szybko
schował zawiniątko do plecaka, starając się nie wywoływać
podejrzeń żadnym gestem. Na szczęście nikt nie patrzył w ich
stronę, bo wzrok wszystkich bywalców gospody skupił się na
kolejnej bijatyce zawziętych miłośników tanich trunków, która
rozpętała się na jej drugim końcu, więc udało im się wyjść
bez większych problemów, co w owym miejscu graniczyło prawie z
cudem. Gdy wyszli na zewnątrz, Sylwester zatrzasnął drzwi,
odcinając panujący w środku hałas i przejął od kolegi plecak.
Wyskoczył z niego Dziobokieł najwyraźniej oburzony wciskaniem go
do ciasnej torby. Niebieskoczerwone piórka na jego ciele były
nastroszone, dając wrażenie, że stwór jest dwa razy większy niż
w rzeczywistości Zwierzak zatoczył kilka kółek na swoich długich
ptasich nóżkach, skrzecząc jak poparzony, by w końcu pobiec w
jedną z uliczek, zostawiając chłopców samych ze swoim
znaleziskiem.
-
Głupi zwierzak – mruknął Sylwek, siegając po tajemnicze
zawiniątko.
-
Czekaj! - powstrzymał go Kleszcz i po chwili znowu zniżył głos do
szeptu. - Jeszcze ktoś nas zobaczy i się domyśli, że znowu coś
ukradliśmy.
Bluszcz
niechętnie przekazał zdobycz koledze, który z powrotem umieścił
ją w plecaku. Już mieli się zbierać, ale...
-
To właśnie oni! -
dobiegł ich nienawistny, ale dobrze znajomy głos.
Jego
właścicielką była korpulentna kobieta w średnim wieku,
„rozmawiająca” z dwoma strażnikami wśród tłumu. Była to
właścicielka jedynej cukierni w Wichrogrzbiecie : pani Berta, która
słynęła z wybuchowego temperamentu i braku litości dla drobnych
złodziejaszków odwiedzających czasem jej cukiernię o podejrzanie
sympatycznej nazwie Roztańczona Krówka. Chłopcy przez moment stali
się soplami lodu stojącymi w bezruchu, a starsza pani z
wściekłością w głosie relacjonowała ostatnie wypadki
strażnikom, którzy nagle wbili w nich wzrok. Kobieta co chwilę
wskazywała na nich dłonią, skrzecząc gorzej niż wkurzony
Dziobokieł.
-
Wiejemy – szepnął Sylwester,
trącając Kleszcza łokciem, być może nawet trochę za mocno, bo
młodszy chłopiec skrzywił się na moment, łapiąc się za bok.
Dwa
razy nie trzeba było powtarzać. Rzucili się do ucieczki, nie
patrząc za siebie.
-
STAĆ! - dobiegły do nich krzyki, ale oni nie zwrócili na nie uwagi
i pędzili już w jedną z bocznych uliczek.
-
Wiedziałem, że tak będzie! - wyjąkał rudzielec, tuląc do piersi
plecak. - Dokąd teraz?
Bluszcz
rozejrzał się po okolicy, krople potu błyszczały na jego
skroniach.
-
Mur. JUŻ! - zadecydował i rzucił się biegiem, prawie wpadając na
jakąś kobietę, która niosła torby wypchane zakupami.
Mijali
obskurne budynki, przeskakiwali spróchniałe płoty oddzielające
marne ogródki aż w końcu ich oczom ukazał się mur wyznaczający
granicę miasta. Centralnie pod nim znajdowało się kilka
zamkniętych straganów, gdzie handlowano mięsem i owocami. Były to
tylko drewniane budy nijakiej wielkości, ale właśnie ten fakt
uratował chłopców, którzy wspięli się po nich, by wskoczyć na
szeroki mur.
-
ANI KROKU DALEJ! - krzyknął jeden z nieznanych im strażników,
który ujrzał całe zajście. - Złazić mi na dół, ale już!
-
Powiedziałeś „ani kroku dalej” - powiedział nieśmiało
Kleszcz, ale kolega uciszył go kładąc mu brudną dłoń centralnie
na twarzy.
-
Skaczemy – szepnął Sylwester, spoglądając na dół.
Mur
miał dziesięć metrów. Nie było mowy o ucieczce bez szwanku, ale
cóż... Nie było też czasu na rozważania. Gdy rudzielec chciał
zaprotestować, Sylwester objął już go ramionami i razem rzucili
się na ziemię, nie patrząc w dół. Kleszcz zacisnął powieki,
ale nie poczuł uderzenia w podłoże, a uczucie „topienia się”
w tkaninie! Wylądowali na płóciennym zadaszeniu jednego z wozów
kupieckich! Szybko podnieśli się na nogi i wciąż trochę
zszokowani zeskoczyli na dół, dysząc ciężko.
-
No, dalej! - wydusił z siebie Sylwester, wskazując niewyraźnie
ręką na widoczną na horyzoncie linię drzew. - Lecimy.
Kleszcz
pokiwał głową, mając jednak nadzieję, że nie są już ścigani.
Otwarty teren był równie nudny i szary, co ten należący do
miasteczka, ale przynajmniej nie było tam brudno i nic nie
śmierdziało. No chyba, że ktoś bierze zapach trawy za smród.
Okolica była jednak monotonna. Trawiasta płaszczyzna, a w tle
wysokie góry i gdzieś na horyzoncie coś, co mogło (i powinno) być
lasem.
-
Chyba sobie odpuszczą – stwierdził Kleszcz, opierając dłonie na
kolanach. - Wiesz, rzadko ktokolwiek wysuwa nos poza mury.
-
Oby – stwierdził Sylwester, rozglądając się. - Idziemy, nie?
Ruszyli,
zostawiając Wichrogrzbiet za plecami w nadziei, że nie są ścigani.
Przeczucia szczęśliwie się sprawdziły : mieszkańcy miasta rzadko
wychylali głowy poza mury, więc nikt nie szedł ich śladem.
-
Szkoda, że Dziobokieł nie jest z nami. - przyznał Kleszcz,
przerywając monotonną ciszę.
Sylwester wzruszył ramionami, patrząc wciąż do przodu. Dalej szli w
milczeniu.
CZEŚĆ!
Cześć! Witam! Pozdrawiam!
Postanowiłam założyć bloga, gdzie będę publikować odcinkami moje opowiadanie pod tytułem Miasto Inżynierów. Nie, nie jest to opowieść najwyższych lotów. Zauważyłam wiele blogów fantastycznych pełnych historii do bólu poważnych i tragicznych. Ja kieruję się w inną stronę - chcę zrobić małą parodię bolesnego (i przez niektórych uważanego za sztampowy) schematu opowieści fantastycznej. Jest to historia o dwóch chłopakach, którzy wplątali się w przygodę. Zapraszam do czytania i śmiało pisać hejty! Z przyjemnością poczytam i nabiorę inspiracji. Pisząc to, nie sugeruje się niczym i na niczym się nie wzoruję. Jeśli tak Wam się wyda, to jest to efekt przypadku. Będę publikować rozdziałami. Z góry ostrzegam, że robię to na bieżąco, więc mogę sugerować się Waszymi pomysłami - w końcu to tylko dla zabawy, nie? Ostrzegam miłośników interpunkcji - czeka Was horror!
Postanowiłam założyć bloga, gdzie będę publikować odcinkami moje opowiadanie pod tytułem Miasto Inżynierów. Nie, nie jest to opowieść najwyższych lotów. Zauważyłam wiele blogów fantastycznych pełnych historii do bólu poważnych i tragicznych. Ja kieruję się w inną stronę - chcę zrobić małą parodię bolesnego (i przez niektórych uważanego za sztampowy) schematu opowieści fantastycznej. Jest to historia o dwóch chłopakach, którzy wplątali się w przygodę. Zapraszam do czytania i śmiało pisać hejty! Z przyjemnością poczytam i nabiorę inspiracji. Pisząc to, nie sugeruje się niczym i na niczym się nie wzoruję. Jeśli tak Wam się wyda, to jest to efekt przypadku. Będę publikować rozdziałami. Z góry ostrzegam, że robię to na bieżąco, więc mogę sugerować się Waszymi pomysłami - w końcu to tylko dla zabawy, nie? Ostrzegam miłośników interpunkcji - czeka Was horror!
![]() |
Bo czymże byłby wstęp bez uśmiechniętego kota? |
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)