wtorek, 23 lutego 2016

Rozdział 9

- Nie spieszyłeś się – odezwał się ściszony głos w ciemności.
Brzmiał ostro i szorstko, a może to lodowaty wicher nadawał takiego wrażenia wszystkim dźwiękom, którymi rozbrzmiewał wówczas las. Nocne stworzenia gdzieś z boku przyglądały się rozmowie, zapewne gdybając, o co też może chodzić rozmówcom.
- Niezależne ode mnie problemy w czasie drogi – odpowiedział krótko i zwięźle drugi głos. - A poza tym... jaką różnicę robią ci dwa dni?
- Mi? Żadną. Mam to dokładnie poniżej ogona. Szef nie powiedziałby jednak tego samego. - warknął pierwszy rozmówca. - A poza tym wszyscy znamy dokładny powód twoich niepowodzeń.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy przerwana tylko szumem wiatru zanim drugi głos doszedł do słowa.
- Niezależne-ode mnie-problemy, chyba wyraziłem się wystarczająco jasno. - wysyczał.
- Nie pyskuj do mnie, pchlarzu! - odpowiedział pierwszy głos, zmieniając jadowity i lodowaty ton w warknięcie. - Już dawno powinieneś leżeć na dnie rzeki.
Drugi głos nie odpowiadał. Minął czas równy kilku oddechom zanim w końcu wznowił rozmowę.
- Daj jeszcze dobę...
- Nie! Wystarczająco wiele już napsułeś! - wszedł mu w słowo nieprzyjaciel. - Oddaj mi torbę, sam zaniosę wiadomość do Wichrogrzbietu. To właśnie dzięki takim nieudacznikom jak ty niedługo zastąpią nas maszyny. Nikt nie będzie dawał ci fory tylko dlatego, że...
- Wystarczy! – warknął drugi głos.
Po chwili dało się słyszeć ciche kliknięcie metalu i szelest jakiś papierów.
- Zadowolony?
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
***
- Mieszkasz sam? - zapytał Kleszcz, by przerwać towarzyszącą im od pewnego czasu ciszę.
- Zaraz się przekonasz – odpowiedział Gregor zniechęcającym dalszych starań o jakąkolwiek rozmowę.
Ześlizgnął się z grzbietu maszyny, uderzając ją tylko dłonią, by skręciła na bok. Zatrzymali się naprzeciwko rozklekotanej, drewnianej chaty po kiludziesięciu minutach wędrówki. Nietrudno zgadnąć do kogo należała. Wciąż było ciemno, ale rudzielec zdołał dostrzec stertę metalu znajdującą się nieco za nią, gdy jej właściciel zajęty był wyłączaniem własnego tworu.
- Możesz już włazić! Co się gapisz? - skarcił chłopaka.
Kleszcz przełknął ślinę i łagodnie zapukał w zaniedbane drzwi zanim zadecydował się na otwarcie ich i przekroczenie progu. Nie zdążył jednak tego zrobić, bo stanęła w nim korpulentna kobieta z wałkiem w dłoni – bardzo niepokojący widok, szczególnie dla byłego złodzieja z Wichrogrzbietu.
- Wejdź, proszę! - zaprosiła go, a na jej pomarszczonej twarzy zawitał uśmiech.
Rudzielec ostrożnie postąpił krok do przodu, patrząc kątem oka na Gregora, który wciąż grzebał w maszynie.
- Proszę, proszę. - popędziła go kobieta. - On jeszcze długo będzie tam siedział.
Kleszcz podziękował jej skinieniem głowy i przekroczył próg, pozwalając jej na zamknięcie drzwi.
- Co cię sprowadza? Wiesz, rzadko miewamy gości. Gregor zdążył już wszystkich odstraszyć tym swoim dronem.  - powiedziała, wskazując mu krzesło przy stole, na którym mógł usiąść. 
W środku chatka urządzona była raczej schludnie. Była dość przestronna, na lewo stronie znajdowały się schody zapewne na strych. Na stole znajdował się wazon z zasuszonymi kwiatami.
- Bardziej przypadek niż coś konkretnego. Chcę dowiedzieć się czegoś o Mieście Inżynierów. - wyznał szczerze chociaż wątpił nieco, że Gregor będzie chętny, by opowiedzieć mu coś więcej.
- A po co ci to? - zdziwiła się kobieta, wyciągając z kuchennej szafki jakiś kubek. - Niezbyt atrakcyjne miasto, szczerze mówiąc.
- Znalazłem figurkę – wypalił chłopak. - A raczej kod... Udało mi się wyłączyć nim robota, który próbował nas zabić. Znaczy... mnie i mojego kumpla.
Pani domu zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc przez chwilę.
- To pytaj mojego męża. Ja nigdy tam nie byłam. - rzekła po chwili, gdy nalała do kubka trochę soku jabłkowego i podała go rozmówcy.
- To twój mąż? - zdziwił się rudzielec, bo w pierwszej chwili nie dotarł do niego tak banalny fakt.
Widząc, że sam odpowiedział sobie na to pytanie, skinęła tylko głową i przeszła do dalszej części rozmowy.
- To jego interesują nowinki techniczne. Ja się na takich rzeczach nie znam.
Kleszcz wziął łyk soku. Już prawie zapomniał jak bardzo był spragniony. I głodny.
- Rodzice puścili cię samego do lasu? - zapytała gospodyni.
- Nie mam rodziców – odpowiedział krótko chłopiec, obracając w dłoniach kocią figurkę.
- Biedactwo...
- Niezupełnie – przerwał swojej rozmówczyni. - Całkiem nieźle sobie radzę, tak myślę.
Nikt nigdy nie litował się nad nim z powodu bycia sierotą, ale i tak czuł się niekomfortowo w obliczu takiej perspektywy. Poza tym nie zdarzało mu się cierpieć z tego powodu – w końcu nie znał rodziców, wewnętrzne rozterki czy cierpienie nigdy nie były w jego stylu. Kobieta najwyraźniej zauważyła to, że nie miał ochoty na skręcenie w tym kierunku i nie drążyła tematu.
- Zawołam go – powiedziała tylko i wstała, by dołączyć do męża, który najpewniej wciąż sterczał na dworze.
Po chwili wróciła razem z Gregorem, który klął coś pod nosem. Pewnie było to związane z jakąś usterką w jego maszynie. Nie pofatygował się nawet, by ściągnąć czapkę zanim usiadł naprzeciwko Kleszcza przy stole.
- Kociuś, zrób trochę herbaty. - odezwał się do gospodyni, po chwili wbijając spojrzenie w rudzielca. - A ty? Co chciałeś wiedzieć?
- Znalazłem figurkę...
- To chyba nie do mnie, a do jakiegoś handlarza zabawkami. - przerwał mu mężczyzna.
- W niej był jakiś kod. Wyłączyłem nim robota... - Kleszcz nie zamierzał poddać się tak łatwo.
- A to ciekawe! - przyznał w końcu Gregor. - Pokaż.
Rudzielec odkręcił łeb figurki i ostrożnie, by nie przedrzeć papieru, wyciągnął i rozwinął jej zawartość. Jednooki inżynier wyrwał mu ją z dłoni zanim ten zdążył powiedzieć "proszę".
- Na twoim miejscu nie oddawałbym tego tak łatwo - stwierdził krótko, patrząc ze złośliwym uśmiechem na chłopaka. - Musisz być bardzo naiwny. To może być cenna rzecz jeśli w rzeczywistości da się nią zadziałać na te metalowe paskudy, które krążą w okolicy. Przeczytajmy to.
Gregor w ciszy przeleciał wzrokiem przez papierek, gdy skończył, z powrotem zwinął go, by wsadzić w głąb figurki.
- Wygląda mi na kod - orzekł.
Jakbym tego nie wiedział! - pomyślał Kleszcz, ale pozostał w ciszy.
- Po kolacji prześpisz się na strychu - powiedział gospodarz, wskazując dłonią w kierunku schodków. - Rano to wypróbujemy. Ale mam jeszcze jedno pytanie : skąd ty to wytrzasnąłeś?

piątek, 19 lutego 2016

Rozdział 8

Sylwester nie jeden raz zdążył się wkurzyć na Dziobokła podczas następnych kilku godzin. W duchu cieszył się, że nie jest sam, ale zwierzak biegał w te i wewte, skrzecząc przy tym bez sensu, co przyprawiało chłopaka o dodatkowe nerwy. Wciąż nie zapomniał sytuacji z parą ślepi zawieszonych w przestrzeni i jakoś ciężko było mu uwierzyć, że to jego wyobraźnia spłatała mu figla. Z biegiem godzin słońce zaczęło wstawać, a pierwsze jego promienie przenikały przez splątane, bujne korony drzew, co dodało mu otuchy. Po jakimś czasie podbiegł do niego Dziobokieł ze świeżymi śladami krwi na dziobie, podskakując przed nim w wyraźnym żądaniu.
- Ale masz się zamknąć - powiedział Sylwester, podnosząc stworzenie w czasie, gdy drugą dłonią otworzył plecak (broń przewiesił sobie przez ramię).
Zwierzak wskoczył do środka tak, że po chwili na zewnątrz wystawał tylko łeb, zaskrzeczał raz jeszcze i posłusznie ucichł ku wielkiej uciesze opiekuna, która jednakże była tylko tymczasowa, bo po jakimś czasie zatrzymał się, rozglądając się na około. Nie znalazł ani śladu po swoim koledze, zdołał zobaczyć jedynie żółtawe światełka. Oparł się o drzewo, powoli osuwając się na ziemię, by odpocząć. Całe szczęście dał już sobie spokój z wymyślaniem scenariuszy, co też mogło stać się z Kleszczem, ale przez jego głowę przebiegła jeszcze jedna myśl.
- Zjedli nam kolegę - wyjąkał do Dziobokła, przez chwilę przykrywając twarz dłońmi.
Oczywiście miał na myśli wszelkie leśne stwory i dziwadła, które mogły czaić się w okolicy z Latającą Głową na czele. Po chwili jednak ogarnął się i zaczął myśleć logicznie. W końcu... jeśli ta cała Głowa pożarła Kleszcza, to dlaczego ostatniej nocy zostawiła niego samego w spokoju, gdy sam jest o wiele lepszym kąskiem niż rudy chudzielec? No, ewentualnie mogła być już najedzona po spożyciu... ale kto najadłby się Kleszczem?
- Dobra, idziemy dalej. - rzekł pospiesznie Sylwester do Dziobokła, który zdążył już ułożyć się do snu i pomysł wznowienia wędrówki odebrał bardzo negatywnie. Chłopak nic sobie jednak nie robił z pełnego oburzenia warknięcia i podniósł plecak do góry, zarzucając go sobie na plecy, co było utrudnione z powodu broni zawieszonej mu na ramieniu na skórzanym pasku. Szedł bez przerwy przez kilka godzin, robiąc sobie przerwę tylko na szybki posiłek złożony z (podarowanych, a nie ukradzionych!) sucharów i jabłka, które ucierpiały na swoim wyglądzie na wskutek obecności zwierzaka z plecaku. Całe szczęście Dziobokieł był istotą mięsożerną, więc tylko popróbował i zostawił opiekunowi resztę. Dzień minął niepokojąco monotonnie, szybko przechodząc w zmierzch. Litery wyryte na drzewach pojawiały się coraz rzadziej aż dotarł w miejsca, gdzie w ogóle nie było sensu ich szukać. Zgubił się. Dziobokieł zaskrzeczał kilka razy, jakby karcąc go za nieuwagę, co chłopak skomentował tylko zwrotem :
- Siedź cicho!
Sprawa wyglądała jednak poważnie. Szkoda, że nie mam mapy czy coś, pomyślał chłopak ponuro, kopiąc jakąś gałązkę na swojej ścieżce. Nie zaprzestał jednak marszu. Z postępującą odległością drzewa rosły coraz mniej gęsto, przepuszczając więcej księżycowego światła. Sylwester był zmęczony, ale nie podobała mu się perspektywa położenia się do snu. Dziobokieł opuścił schronienie w jego plecaku i wybrał się najpewniej na łowy, więc chłopak został sam. Trudno wyobrazić sobie jego szczęście, gdy z oddali usłyszał ludzkie głosy o najróżniejszych tonach. Przyśpieszył kroku mimo zmęczenia aż nieświadomie zaczął biec, potykając się o wystające korzenie drzew. W końcu wypadł na dukt*, gdzie ujrzał kilka (a może trochę więcej) wozów kupieckich, ich właścicieli oraz koni, które stały w pełnych uprzężach, czekając na wznowienie pracy. Gdy tylko wypadł na drogę, oczy dwóch osobników w grubych płaszczach, przeniosły się z uszkodzonego koła jednego z wozów na niego.
- Witajcie, panowie! - przywitał się w końcu Sylwester, nie zważywszy na fakt, że właścicielem jednej z dwóch par oczu była kobieta.
- Dobry - odpowiedział krótko mężczyzna, z powrotem podnosząc narzędzia, którymi usiłował naprawić koło.
- Czegoś ci trzeba? - zapytała kobieta, uśmiechając się przez krótszą chwilę. - Nieczęsto wypadają na nas... stworzenia z lasu. A jak już, to na ogół trzeba strzelać.
Sylwester cofnął się dwa kroki, wyobrażając sobie perspektywę bycia przestrzelonym, gdy z sąsiedniego wozu dobiegł krzyk :
- Dojechaliśmyyyy juuuż!?
- O, nie... - odezwał się mężczyzna, prostując się, by popatrzeć w kierunku, z którego dobiegał głos. - Obudził się.
- Ale kto? - zdziwił się chłopak. - To mi brzmiało na jakiegoś dzieciaka.
- Dokładnie - skomentowała krótko kobieta, uciszając go krótkim gestem dłoni.
Chwilę później zaszeleścił odsuwany materiał i jego oczom ukazał się ośmiolatek w postrzępionych ciuchach i w szerokim słomianym kapeluszu. Dzieciak miał długie, kręcone i potargane włosy w brązowawym kolorze, które sterczały mu na wszystkie strony świata.
- Dojechaliśmy już? - powtórzył pytanie, ziewając przeciągle.
- Nie, wnusiu. - odpowiedziała kobieta, wymieniając spojrzenia z facetem, który najprawdopodobniej był jej mężem.
- Kto to? - zapytał chłopiec, wskazując palcem na Sylwestra.
- To jest...
- Sylwester - przerwał jej właściciel imienia. - Miło poznać.
- Dziwne imię. Głupie. - skomentował jego młodszy rozmówca, posyłając mu złośliwy uśmieszek.
Dureń, pomyślał Sylwester, ale nie zareagował chociaż miał takową ochotę. Posłał mu w zamian groźne spojrzenie, ale dzieciak nic sobie z tego nie robił i odpowiedział pokazaniem mu języka po czym schował się za swoją babcią, która spojrzała przepraszająco na Sylwestra.
- Eeee, jeśli jesteś głodny... możesz zostać z nami. Jesteśmy w trakcie wymuszonego postoju, który jeszcze trochę potrwa. - odezwała się, przerywając kilkusekundową ciszę.
- Dobra, dzięki. - odpowiedział krótko Sylwester, nie spuszczając wzroku z młodego i bezczelnego chłopca, który nic sobie nie robił z obecności dorosłych czy jasnych przekazów starszego chłopaka, że ma się po prostu od niego odczepić. Szykowały się trudne czasy, ale kolację (o ile tak można nazwać posiłek w środku nocy) trzeba było zjeść.

*droga w lesie powstała poprzez wycięcie drzew

wtorek, 2 lutego 2016

Rozdział 7

Jasna cholera. Kim ty niby jesteś???
Chłopak wyciągnął przed siebie dłonie zaciśnięte na rękojeści noża. Żółte ślepia zawieszone w powietrzu wpatrywały się w niego tępo. A z resztą... on robił dokładnie to samo - spoglądał prosto na potencjalnego nieprzyjaciela z tą różnicą, że w jego spojrzeniu widać było narastający lęk. Jednak po chwili światełka zgasły, a zamiast trzeszczących gałęzi dało się słyszeć delikatny szum porównywalny do tego, który wydaje lecąca osa. Kleszcz zrobił dwa kroki w przód, patrząc na około z ciężko bijącym sercem. Nic nie wyskoczyło z krzaków, by rozszarpać go na strzępy, więc postąpił jeszcze kilka kroków przed siebie. Jeden, dwa, trzy. Odetchnął nieco spokojniej, przez chwilę zastanawiając się, czy dostrzeżone ślepia nie były przypadkiem wytworem jego wyobraźni. Można polecieć z powrotem na polankę i zwierzyć się Sylwestrowi, nie? Taka myśl przebiegła mu przez głowę, ale szybko się z niej wycofał. Co? Co niby miałby powiedzieć starszemu koledze - że zobaczył jakieś światło w ciemności? Pewnie znowu wziąłby go za idiotę. Rudzielec otrząsnął się z tego pomysłu i postanowił, że spróbuje obczaić, co tak naprawdę zobaczył. Próbując w bezsilności włożyć ręce do kieszeni, prawie pokaleczył się własnym nożem, więc musiał jakoś inaczej rozładować energię. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, nie zważając na fakt, że nie powinien za bardzo oddalać się od kolegi w nieznanym i przede wszystkim nieprzyjemnym otoczeniu. Wierzchem dłoni natrafił na brzeg kociej figurki znajdującej się w jego kieszeni. Wrócił myślami do sytuacji, w której to właśnie ona (a raczej kod zatknięty w środku) uratowała życie im obu. Właśnie wtedy rzucił hasło wędrówki do owianego plotkami "Miasta Inżynierów". Chciało mu się wierzyć, że owe miejsce istnieje. Przynajmniej chociaż raz zdołałby się wykazać. Jednakże rzucone hasło było w jego wykonaniu jedynie szybkim strzałem na oślep. I tak nie mieliby nic do roboty. Kleszcz bardzo różnił się od starszego kolegi - rzadko rzucał słowa na wiatr, co zdarzało się Sylwkowi non stop. Przez pewien czas podziwiał go i traktował jak swojego mentora, ale z biegiem czasu zaczął zauważać, że być może i on się do czegoś nadaje i wcale nie potrzebuje do tego wszystko-wiedzącego i niekiedy ordynarnego Sylwestra, który na okrągło kwestionował podjęte przez niego wybory. Rudzielec nigdy nie lubił bycia złodziejem i marzył o tak zwanych wyższych lotach. W każdym razie na pewno wyższych niż okradanie staruszek. Kopnął znajdujący się na jego drodze kamyk, zwyczajowo rozglądając się na boki. Bycie w złym humorze i chowanie w sobie jakiejś zawiści nie leżało jednak w jego naturze, więc szybko rozchmurzył się. Już miał zawracać, gdy nagle dobiegł do niego odgłos ciężkich kroków, szelest liści i pojękiwanie zardzewiałych metalowych części. Maszyna! Chłopak zacisnął dłoń na kociej figurce, otwierając ją mocniejszym ściśnięciem. Jego druga ręka trzymała znaleziony nóż. Czuł się trochę pewniej, ale dobrze pamiętał i zasłyszane opowieści z Wichrogrzbietu, a także własne doświadczenia, więc w jednej chwili pożałował, że nie ma przy nim Sylwestra. Kroki natomiast stawały się coraz cięższe i głośniejsze aż w końcu z ciemności wyłoniło się mnóstwo świecących punkcików oraz zacieniona sylwetka ogromnego stwora czy też maszyny oraz osoby siedzącej na grzbiecie tego czegoś. Rudzielec powstrzymał ochotę, by gwałtownie odskoczyć do tyłu i tylko wbił wzrok pełen obaw i podziwu w tajemniczego przybysza.
- Co się gapisz, draniu? Zejdź mi z drogi, bo... - tutaj nastąpiła pauza, a mężczyzna-właściciel głosu zeskoczył na ziemię z grzbietu maszyny.
Wyglądał na starego, na co wskazywała białoszara broda i zmarszczki na skrzywionej wówczas z niesmakiem twarzy. Włosy w równie szarawym i matowym kolorze wystawały mu spod wełnianej czapki i kręciły się we wszystkie strony świata. Na prawym oku miał czarną opaskę, pod którą twarz przecinały mu dwie podłużne blizny.
 - Ja prze-przepraszam... - wymamrotał Kleszcz, cofając się kilka kroków, gdy nietypowy wierzchowiec nieznajomego gwałtownie poruszył metalowym łbem.
Był równie nietypowy, co jego właściciel. Wyglądem przypominał jakieś czworonożne zwierzę o długim grzbiecie i jeszcze dłuższym ogonie oraz masywnych łapach. Miejscami zakryty był ciemną płachtą, gdzieniegdzie z dziur w obudowie wystawały poskręcane kable.
- Skąd cię tu przywiało? - zapytał nieznajomy już miej ostrym głosem.
- Z Wichrogrzbietu - wyznał rudzielec, przypatrując się dokładniej ciekawej maszynie. - Pan ją zbudował?
- Z Wichrogrzbietu - powtórzył za nim mężczyzna. - Tej cuchnącej nory? Heh, tak! Co za pytanie. To przecież jasne jak, eee... Mniejsza o to! Czego tu szukasz? Nieczęsto mamy gości. Już na pewno nie po tej całej akcji z Latającą Głową Kota!
Kleszcz skinął głową, słuchając. Z jakiegoś powodu rozmowa zaczynała mu się podobać.
- Latającą Głową Kota? Te żółte światła? Widziałem je. - powiedział po chwili.
- Taaa! Durni wieśniacy boją się maszyn jak ognia, więc wymyślili sobie tę bajeczkę i wywalili mnie z wioski wiele lat temu. Człowiek nie może już sobie zbudować drona bez konsekwencji! A tak w ogóle... nazywam się Gregor. - starszy pan podszedł do chłopaka i wyciągnął do niego rękę w geście przywitania. - A ty masz jakieś imię?
- Kleszcz - przedstawił się rudzielec, również podając rękę. - Jest pan inżynierem?
- Huh, no nieźle. Fajnie cię rodzice nazwali. - skomentował Gregor, uśmiechając się do siebie. - Człowieku! Na kogo ci wyglądam? Na wariata? Na inżyniera? Oba miana mi pasują, ale mi całkiem nieźle być wariatem. Chociaż szaleni naukowcy zawsze są niżej cenieni niż te białe fartuchy siedzące w tym ich sławetnym mieście.
- Nie mam rodziców - przerwał mu chłopak, ale z zainteresowaniem wsłuchał się w dalszą część wypowiedzi swojego rozmówcy. - A więc Miasto Inżynierów istnieje!
- Taaa, a dlaczego miałoby nie istnieć? - rzekł Gregor, ponownie kierując się w stronę maszyny.
- Czekaj! - zaprotestował Kleszcz.
Muszę dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał. A poza tym... ciekawi mnie ten facet. Nie przypomina innych inżynierów.
- Powiedz mi coś więcej! Ja właśnie chciałem pójść tam. Do tego miasta. - dokończył.
Gregor odwrócił się w jego stronę, mierząc go spojrzeniem jedynego oka.
- Po co ci tam iść? - zapytał trochę nieskładnie, nie dbając o kolejność wyrazów przyjętą w używanym przez nich obu języku.
- Opowiesz mi więcej? - nalegał rudzielec, nie odpowiadając na zadane pytanie.
- Może - odpowiedział mu jego rozmówca, ułożenie kolejnej wypowiedzi zajęło mu parę dobrych sekund. - Chodź ze mną.